Dodatek specjalny

(A. i P.)

Próbujemy jakoś ładnie podsumować ten blog – tak, żeby dopowiedzieć to, co niedopowiedziane i odsłonić kulisy tej drogi 🙂 Zaczniemy trochę inaczej, niż zwykle – ale mimo wszystko zachęcamy do wytrwałości i przeczytania wpisu do końca. Nie martwcie się, to już naprawdę ostatni. Nie będziemy Was więcej nękać.

Przez większą część drogi byłyśmy tylko we dwie. Czujemy się więc zobowiązane wyjaśnić, jak powstawały wspólne zdjęcia:

20150823_203610IMG_0495IMG_0800

A poniżej – jak to się działo, że nasze głowy na większości zdjęć są na jednym poziomie 🙂

20150828_140157

Ufając, że Bóg może opanować każdy chaos, co wieczór serwowałyśmy Mu to samo, niezmiennie:

IMG_0332CAM01203

Ku usprawiedliwieniu – w plecakach było wyłącznie to, co niezbędne, dlatego co wieczór trzeba je było całkowicie opróżnić tylko po to, żeby rano znów spakować. Na początku pakowanie trwało długo (stanowczo zbyt długo) – z czasem doszłyśmy do perfekcji! Potwierdzamy, trening czyni mistrza.

Ludzie pytali, czy nie boimy się iść tylko we dwie. A tymczasem – oto, jak silne niezależne kobiety potrafią sobie radzić w KAŻDYCH warunkach:

Co, ja nie przejdę???

CAM01064IMG_0737

Co, ja nie wypiorę???

CAM01184

A ja nie wysuszę???

CAM01144

Ja nie pokroję???

CAM01031

Mały bonus (1)!

(FILM)

Taaaka siła!

IMG_0784

A teraz trochę o tym, jak było naprawdę:

Najpierw mały bonus (2):

(FILM)

Im krótszy dzień, tym więcej przerw na kawkę!

CAM01353

Przyjmowałyśmy każdy dar:

IMG_039312494177_938178246260591_716687094_o

A po dotarciu do Rzymu – NOWE MY! Metamorfoza za 3 euro 🙂

20150828_121752

No i wreszcie moment, kiedy otwierasz media społecznościowe i masz coś konkretnego do napisania! Tak to było z naszej perspektywy:

20150828_152039

A teraz już poważnie – bo wbrew pozorom, czasem mamy coś poważnego do powiedzenia 🙂

Pisałyśmy już wiele razy, że było naprawdę trudno. Ale nadal uważamy, że to „trudno” jest niczym w porównaniu z „niesamowicie”. Wszystko wyłącznie dzięki temu, że w każdej sekundzie miałyśmy ze sobą wielką duchową armię wstawienników. Bóg dał nam ten przywilej, że w pewnym momencie życia trafiłyśmy na ludzi, którzy są z Nim bardzo blisko. I to właśnie oni sprawiali, że z czasem było nam coraz bliżej do Pana Boga, a w konsekwencji – także do nich.

(Uwaga, kryptoreklama!) Gdyby ktoś się zastanawiał, to Góra Oliwna zaprasza: (KLIK). Ludzie, którzy po prostu zawsze są i modlą się z taką Mocą, że nawet my dwie doczołgałyśmy się do Rzymu!

I tak naprawdę, nie dotarłybyśmy tam nigdy bez tych wszystkich niesamowitych ludzi, których Pan Bóg każdego dnia  „przypadkiem” nam podrzucał. I bez Basi, która jako pierwsza powiedziała „będzie ciężko, ale idźcie”, kiedy my miałyśmy jeszcze całe mnóstwo wątpliwości.

Bez pana z parku też byśmy nie dotarły (ponownie odsyłamy do dnia 4.), bo jako pierwszy spotkany w drodze uwierzył, że faktycznie damy radę. My wróciłyśmy, a krzyż został w Rzymie – i wierzymy, że razem z tym krzyżem zostały tam problemy pana z parku. Bóg jest wielki!

Jeszcze kilka osobnych refleksji i naprawdę kończymy!

(A.)

Dla mnie – zdecydowanie był to najbardziej intensywny czas, jaki spędziłam z Panem Bogiem. To właśnie tam pokazał mi, że jest zawsze, bez względu na okoliczności. Było bardzo ciężko i trudno, ale jestem Mu wdzięczna za każdą beznadziejną sytuację, bo dzięki temu teraz wiem, że On w tym jest i w końcu przychodzi moment, kiedy interweniuje. I ta pewność, że Jezus idzie obok i ciągnie mnie do przodu, nawet wtedy, kiedy wydaje mi się, że nie zrobię już ani jednego kroku, pozwala mi wstawać każdego dnia.

Nie chcę nawet myśleć, jak wyglądałoby teraz moje życie, gdyby kiedyś ktoś nie pokazał mi Boga. Na pewno ten blog by nie istniał 🙂 A gdyby nie ludzie, którzy swoim świadectwem pokazywali, że z Nim można WSZYSTKO, to pewnie nigdy bym się nie odważyła. A powodów było kilka – zrezygnowałam z dotychczasowego mieszkania, zostawiłam pracę; nie wiedziałam, co będzie po powrocie do Polski.  Ale wiedzieć nie musiałam, bo jak tylko wróciłam to już wszystko na mnie czekało. Nie musiałam nawet zbytnio się wysilać, żeby szukać. Taki jest właśnie Pan Bóg – załatwia wszystko, jeśli tylko mu się na to pozwoli. I to załatwia wszystko najlepiej, gwarantuję!

To, że poszłyśmy razem też zostało idealnie zaplanowane z Góry! Niby dwie różne osobowości, ale w duecie tak bardzo pasujące do tej drogi. Zresztą sposób, w jaki mogłyśmy się poznać, sam w sobie jest wielkim cudem. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tej wędrówki z nikim innym. Tak Paulina – czuj się wyróżniona:D

Polecam każdemu!

Na zakończenie zdanie, które idealnie tutaj pasuje: „RÓB SZALONE RZECZY Z BOGIEM SIĘ UDA”. Potwierdzam, można! 🙂

(P.)

Nigdy bym nie pomyślała, że tak to się potoczy. Że obudzę się pewnego dnia gdzieś na drodze do Rzymu. Prawie 4 lata temu tak naprawdę uwierzyłam, że Bóg ma dla mnie niesamowite plany; i cała ironia polega na tym, że przy okazji nawrócenia dostałam słowo – „stań prosto i idź” 🙂 Tło historii jest trochę głębsze, ale teraz nieistotne – bo wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że doświadczę takich rzeczy. Moja lista „do zrobienia w życiu” jest wielka – i dopiero od tamtego momentu wykreślam z niej kolejne zrealizowane pozycje – wcześniej tylko dopisywałam, nie wierząc, że się spełnią. I tak właśnie – ciągle idę 🙂 Ufam, że ku Niebu.

Rzymu na liście nie było – dopóki nie zaczęłam spotykać inspirujących ludzi i czuć, że w tym jest Moc. Potem spotkałam Angelikę – i znów poszłyśmy, Panu na chwałę i z poczuciem, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Mam to szczęście, że moja rodzinka znosi cierpliwie wszystkie te pomysły. Ludzie po drodze pytali nas „co na to rodzice”. No cóż – prawda jest taka, że nie oszczędziła im nerwów ta droga. I najpierw z domów dostawałyśmy: „może jednak wracajcie, dokończycie za rok”. Ale potem, kiedy przyszedł prawdziwy kryzys i faktycznie miałyśmy wiele argumentów, żeby wracać, oni zaczęli pisać „idźcie z Mocą, jeszcze tylko… km ” (tak, dostawałam z Polski niezawodną sms-ową nawigację, odległości bardziej dokładne, niż wszelkie moje mapy). I się modlili – mam świadomość, że bardzo dużo. Kolejny oddział naszej duchowej armii. I byli też tacy ludzie, od których w najmniej spodziewanych momentach dostawałam „słowa – kopniaki” (w sensie jak najbardziej pozytywnym). I to dzięki nim się dało.
To był zdecydowanie najlepszy czas mojego dotychczasowego życia (co ciekawe, od kilku lat coraz częściej zdarza mi się tak stwierdzać!). I zupełnie przełomowy. Od nowa uczyłam się zaufania, byłam zmuszona do porzucenia wszelkich stereotypów i wyobrażeń. I znów się przekonałam, że wszystko możemy w Tym, który nas umacnia. Było mnóstwo strachu i zmęczenia; zdarzało mi się iść i płakać jednocześnie – ale każdy z tych momentów miał ogromne znaczenie i przynosił bardzo dobre owoce. Po to właśnie je wszystkie Pan Bóg dopuszczał – żebym, kiedy już wrócimy, nie musiała się bać i wreszcie potrafiła ufać.
Codzienność jest niby taka sama, jak wcześniej – a jednak, co rano zastanawiam się, jakie jeszcze cuda czekają na tym świecie 🙂 I w te najcięższe męczące wieczory Panu Bogu dziękuję – bo zmęczenie potrafi zmienić w nową siłę.
No i Angelika. Ja – człowiek rozsądku – nie przypuszczałem, że dostanę kiedyś człowieka idealnego do wspólnego robienia wszystkich najbardziej nierozsądnych rzeczy – a jednak! Angela mnie uczy, że dobrze jest czasem być Sercem, a nie ciągle Rozumem! 🙂

Ludzie są fajni, naprawdę cudowni.

A cały ten blog – to też jedna z najlepszych przygód w mojej historii. Nie wiem, czy to bardziej o Bogu, czy bardziej o podróży – nie planowałyśmy, jak będzie wyglądał. Ale to najlepszy dowód na to, że oddanie Mu sterów nie wyklucza życia w pełni. Wręcz przeciwnie!

Bo wielki jest i ma wielką Moc! Ot, co! Taki to właśnie morał z tych kilku ostatnich miesięcy.

(A. i P.)

A tak naprawdę wcale nie szłyśmy we dwie!

IMG_0506

Z Bogiem w Trójcy było nas pięcioro!

IMG_0507

I duży bonus (3). Był to dzień 34., ponad czterdzieści stopni na termometrach, czterdzieści kilometrów w nogach – więc wybaczcie:)

(FILM)

AMEN!

 

Dzień 48, Cantalupo – Monterotondo

(A.)

Przedostatni dzień, który zaczął się tak wcześnie. Może to dziwnie zabrzmi, ale od kilku poprzednich odliczałyśmy, ile jeszcze razy zadzwoni nam poranny budzik. I tak bardzo już pragnęłyśmy nie słyszeć tego dźwięku z samego rana.

Rano siostry zaskoczyły nas ilością i różnorodnością jedzenia, jakie dla nas przygotowały. Oczywiście wszystko same zrobiły. Były nawet ciepłe bułeczki z cynamonem! Znów siedziałyśmy niedowierzając. Do tego poranna kawka, zapas jedzenia na drogę i można było iść dalej. Jak wspominała Paulina – siostry odwiozły nas do miejsca, gdzie dotarłyśmy poprzedniego dnia. Często powtarzały, że jak już dotrzemy do Rzymu to możemy do nich wrócić i zostać na zawsze 🙂 A jednak – Pan Bóg każdą z nas zwrócił do Polski.

Droga była o wiele lepsza; nie było już tyle pagórków. Ale gdzieś tam podświadomie czułyśmy, że to końcówka i tempo było naprawdę słabe. W dodatku cały dzień był upalny, ale co jakiś czas docierał do nas zbawienny wiaterek. Noclegiem nie musiałyśmy się martwić – siostry zadzwoniły do znajomego księdza, który zgodził się nas przyjąć i napisały nam dokładny adres. I tak cudownie się złożyło, że był to pierwszy widoczny kościół w Monterotondo. Nie musiałyśmy nawet szukać.

Chwilę posiedziałyśmy w kościele, aż zjawił się ksiądz. Poznał nas od razu, chwilę pogadał po włosku (zrozumiałyśmy, że zna jakiegoś polskiego księdza z Krakowa) i oznajmił stojącej obok siostrze zakonnej, że będziemy spać u nich w klasztorze. Siostra chyba totalnie nie była przygotowana na taki przebieg wydarzeń (przynajmniej tak wywnioskowałyśmy po mimice twarzy), ale zabrała nas do siebie. Na podwórku minęłyśmy kilka starszych osób – spacerujących lub siedzących i wpatrujących się w jeden punkt. Okazało się, że siostry prowadzą Dom Starców, a część budynku była remontowana i nie bardzo wiedziały, gdzie mogą nas przenocować. Ostatecznie spałyśmy w pokoju świeżo po remoncie, który był praktycznie pusty, ale za to obok mogłyśmy skorzystać z prysznica. Ostatnia noc przed wielkim dniem – Pan Bóg się zatroszczył o każdy szczegół.

Nawet na kolację się załapałyśmy – z siostrami i wszystkimi starszymi osobami, które tam przebywały. Byłyśmy obiektem zainteresowania; siostry opowiedziały o nas i Ci cudowni starsi ludzie cały czas nas obserwowali, uśmiechali się, machali.. Naprawdę cieszyli się z tego, że jesteśmy. Szczerze mówiąc, gdyby nie pomoc księdza, to pewnie nie znalazłybyśmy tam schronienia. Nie przez niechęć sióstr, ale po prostu przez fakt, że musiały się trochę nakombinować, żeby znaleźć dla nas odpowiednie miejsce. Do dzisiaj jesteśmy wdzięczne za dach nad głową.

Dużo osób nas pyta, co czułyśmy, kiedy znajdowałyśmy się już tak blisko. A my nie czułyśmy kompletnie nic. Jedyną myślą było to, że czeka nas ostatni dzień „chodzenia” i nastanie czas „siedzenia”. Naprawdę, nie było jakichś wielkich przeżyć duchowych, łez wzruszenia, czy czegokolwiek innego, czego można się było spodziewać. Z perspektywy czasu widzimy, że wszystkie przemiany działy się w czasie całej drogi (i dzieją nadal, już po powrocie). A sam moment dojścia traktowałyśmy wtedy jako zakończenie pewnego etapu.

Nie mamy żadnych zdjęć. Był to za duży wysiłek:) Ale obiecujemy, że w kolejnym (ostatnim już wpisie) będzie ich dużo.

Dzień 46, Spoleto – Terni

(A.)

Ostatnia niedziela w drodze. A jak to na niedzielę przystało, nie można się było zbytnio przemęczać. Więc standardowo rano zatrzymałyśmy się na kawkę. Tym razem kawiarnia do spokojnych nie należała; było w niej pełno ludzi. I właśnie tutaj spotkałyśmy niesamowitego człowieka – najbardziej szalonego pielgrzyma, o jakim kiedykolwiek słyszałyśmy! Szedł z Francji, był już trzeci miesiąc w drodze. Teraz zmierzał do Ziemi Świętej, a docelowo do Kalkuty! Planował tam dotrzeć za około rok. Na nasze zdumione miny odpowiadał z uśmiechem, że przecież to pielgrzymka; i żadna różnica, czy trwa półtorej miesiąca, czy półtorej roku. Później sobie uświadomiłyśmy, że my zdążymy zaliczyć cały rok akademicki, a on nadal będzie wędrował. I mamy ogromną nadzieję, że tak właśnie jest!

CAM01343

Pozostając nadal w przekonaniu, że niedziela to dzień odpoczynku, postanowiłyśmy zapytać o nocleg w pierwszym spotkanym kościele. Ale z racji, że było dość wcześnie, a tabliczki wskazywały na nasz ulubiony sklep – Lidl (który jako jedyny we Włoszech oferował mrożoną kawę!), minęłyśmy kościół i poszłyśmy na zakupy. Tam trochę zaszalałyśmy (bo niedziela) i tak jak zwykle zrobiłyśmy sobie piknik pod sklepem. Do tego czasu działało to dość dobrze; co prawda czasem ludzie dziwnie spoglądali, ale zazwyczaj uśmiechali się, albo podchodzili i pytali, skąd się tutaj wzięłyśmy lub czy czegoś potrzebujemy. Tego dnia było inaczej. Podszedł do nas perfekcyjnie wyglądający mężczyzna i powiedział, że jeśli nie opuścimy tego miejsca to będzie musiał wezwać policję. I same nie wiemy, czy uznał nas za bezdomne (cóż, trochę prawdy w tym było), czy też myślał, że wyłudzamy pieniądze, czy po prostu nie można było siedzieć w tym miejscu. Nieważne. Szybko się pozbierałyśmy, a przez resztę dnia miałyśmy ubaw, że chyba pora kończyć tą pielgrzymkę, bo zaczynamy robić siarę zagranicą:)

Po dwóch poprzednich zamieszaniach noclegowych nie wiedziałyśmy, czego mamy się spodziewać tym razem. Im bliżej Rzymu tym było trudniej, zdecydowanie. Tak bardzo liczyłyśmy na Mszę i spokojne popołudnie, w którym po prostu posiedzimy. I tak się stało! Ksiądz, jak tylko zrozumiał te standardowe 4 włoskie zdania, od razu odpowiedział „nie ma problemu”. Był lekko zakręcony; pochodził z Rumunii, a w komunikacji z nami używał pięciu języków: włoskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, ruskiego i angielskiego. Zaprosił nas na kawę do swojej kuchni i przedstawił nam uroczego księdza, który przybył z Kolumbii. Kawa była tak mocna, że ledwo wytrzymałyśmy na Mszy, a potem do 2:00 w nocy nie mogłyśmy zasnąć.

46.0

IMG_0786Efekt expresso zrobionej od serca:)

Wieczór mijał spokojnie, przy piosenkach uwielbienia w tle. Już naprawdę baaardzo tęskniłyśmy za ludźmi w Polsce, za naszą Wspólnotą.. Zdałyśmy sobie sprawę, że za równy tydzień będziemy w drodze powrotnej. I znów nie mogłyśmy się nadziwić, jak to się stało, że dotarłyśmy aż tutaj. Jeden wniosek się tylko nasuwał – BÓG JEST WIELKI.

W naszych nocnych pogaduchach też już po raz kolejny nie mogłyśmy wyjść z podziwu, jak to się wszystko ułożyło, że drogi każdej z nas się zeszły. I że jesteśmy teraz w jakiejś przypadkowej salce niecałe 100 km przed Rzymem.. Bóg jest szalony i szalone pomysły ma!

46.1P.S. Ani sposób na uniknięcie spania na podłodze.

(P.)

I Msza niedzielna – oczywiście była; spokojna, wesoła, odprawiana przez tego księdza z Kolumbii – i z Komunią w dwóch postaciach! Tak nam Pan Bóg pozwolił świętować ostatnią niedzielę na nogach.

A w łazience na plebanii były 2 papugi – żywe, ale prawie, jak automat – bo zaczynały śpiewać przy każdym zapaleniu światła. Potwierdzam, dobry dzień:)

Dzień 44, Pianello – Asyż – Foligno

(A.)

Dzień długi i pełen wrażeń. Do Asyżu miałyśmy do przejścia niecałe 20 km i początkowo planowałyśmy zakończyć tam dystans,  zostać na noc i przy okazji pozwiedzać miasto. Jednak po ponad 40 dniach spędzonych w taki, a nie inny sposób, już nie bardzo miałyśmy ochotę czuć się jak turystki; zresztą nasza garderoba też pozostawiała wiele do życzenia. Więc ostatecznie postanowiłyśmy pójść tam tylko na ranną Mszę, zostać na kawę i wędrować dalej. Ale jak to zwykle z Panem Bogiem bywa – było trochę inaczej.

20150821_081456

IMG_0767

Dotarłyśmy przed 9:00, a o 9:00 była Msza. Zwykle plecaki rzucałyśmy gdzieś w kąt, niekoniecznie dbając o efekt estetyczny. Tego dnia jednak, nie wiem dlaczego, ale ułożyłam plecak tak, że było na nim widać polską flagę. Dziewczyny położyły obok i tak sobie stały wszystkie trzy. Po chwili minął nas zakonnik, zatrzymał się, popatrzył na plecaki, potem na nas i zapytał skąd dokładnie jesteśmy z Polski i czy idziemy pieszo całą drogę. Po polsku oczywiście. Powiedział, że zobaczymy się potem i zostawił nas zszokowane chyba już po raz tysięczny w czasie tej drogi.

Za chwilę okazało się, że to ojciec odprawia Mszę i dołączył nas do intencji. W trakcie Mszy powiedział z nami „Ojcze Nasz” po polsku.  Ale najlepsze było na koniec, kiedy zostałyśmy wywołane przed ołtarz na błogosławieństwo (też polskie). Ludzie obecni na Mszy klaskali, a po zakończeniu podchodzili do nas, przytulali, pytali czy czegoś potrzebujemy, płakali ze wzruszenia, a my znów nie bardzo wiedziałyśmy, co się właściwie dzieje..

Ojciec zabrał nas na kawę, a potem na oprowadzanie po Bazylice, czego totalnie nie miałyśmy w planach. I skończyło się tak, że z planowanych dwóch godzin w Asyżu zrobiły się cztery. Ale za to jakie wartościowe. Na koniec na placu przy bazylice spotkaliśmy małżeństwo, któremu ojciec o nas opowiedział. Zapytali, czy mamy potrzebę pieniędzy, a na naszą odpowiedź, że mamy ogromną potrzebę modlitwy odpowiedzieli, że oczywiście żaden problem i zmówiliśmy wszyscy „Ave Maria” (bo już zdążyłyśmy się nauczyć tej modlitwy w języku włoskim:)). Na koniec ojciec nas pobłogosławił na dalszą drogę, a oni ze wzruszeniem powiedzieli, że jest to dla nich najważniejsze wydarzenie tego dnia, że nas spotkali. I Pan Bóg nam znowu przypomniał, że naprawdę nie idziemy tam tylko dla siebie.

Co ciekawe – w Asyżu jest około 50 zakonników, 5 z Polski, a akurat trafiłyśmy na ojca z Krakowa (bo tak się złożyło, że przez kilka lat przebywał w Krakowie). Taki następny do kolekcji Boży „przypadek”.

44.6

44.7

P.S. Duże opakowanie lodów w promocji – nie można było przegapić takiej okazji. Po uśmiechu Pauliny widać ile dla nas znaczyły! 🙂

Około 13:00 szczęśliwe poszłyśmy dalej. Ale nawet przez chwilę nie przypuszczałyśmy, co nas czeka na koniec dnia. A czekało nas najdłuższe w historii szukanie miejsca na nocleg. W Foligno było kilka kościołów.. Zapytałyśmy w pierwszym, odesłano nas do następnego, a potem do Zakonu Franciszkanów.  Tam z kolei kazano nam pójść do sióstr. Niestety one też nie mogły nas przyjąć. Po drodze znalazłyśmy jeszcze jeden zakon, ale też bez skutku. Był już późny wieczór – a w mieście festyn, pijani ludzie, więc spanie na zewnątrz raczej odpadało. Sytuacja nie była zbyt dobra. Zapytałyśmy w hostelu, czy możemy przenocować na podłodze. Nie mieli żadnych wolnych miejsc, ale pan recepcjonista dał nam mapę i wskazał jeszcze jeden kościół i hotel w pobliżu. Poszłyśmy najpierw do kościoła – oczywiście zamknięty, a plebania była otwarta tylko w określonych godzinach. Ale na tablicy z ogłoszeniami zobaczyłyśmy polskie imię i nazwisko Franciszkanina z tego zakonu, w którym wcześniej pytałyśmy. Wróciłyśmy więc, a po drodze spróbowałyśmy jeszcze raz u sióstr – bez zmian. Więc już w akcie ostatecznej desperacji zadzwoniłyśmy jeszcze raz do Franciszkanów. Z pomocą słownika udało nam się ułożyć zdanie, żeby poprosić tego konkretnego ojca. Zostałyśmy zrozumiane, ale długo nikt nie wychodził. Było już ciemno, a zmęczenie niesamowite. Z naszą cierpliwością też było kiepsko. Ale na szczęście ojciec wyszedł, powiedział, że może nam zaproponować tylko „spartańskie warunki”, (które w rezultacie były lepsze od niejednego noclegu) i przed 22:00 dostałyśmy w końcu dach nad głową.

IMG_0759

Był to zdecydowanie jeden z dłuższych i trudniejszych dni, ale potem sobie tłumaczyłyśmy, że to wszystko dla Ani, żeby nie mówiła, że ta droga to taka sielanka:) A dla nas była to kolejna już lekcja zaufania i zapewnienie, że Pan Bóg nie zostawia NIGDY!

(P.)

Zrobię wtrącenie, a co! Chcę tylko dodać, że moje „odliczanie” od samego początku kończyło się na Asyżu. Wyobrażenie o tym, że kiedyś faktycznie przyjdziemy na nogach do św. Franciszka – było samo w sobie tak nierealne, że chyba nawet bardziej niż to drugie – że przyjdziemy do Papieża Franciszka:) Jeszcze w domu, kiedy szykowałam mapy – moment, kiedy dotarłam do Asyżu był tym przełomowym; tym, który tak naprawdę mnie dopiero zmotywował. Zwłaszcza, że kolejne dni zdawały się już być tylko formalnością.

No i stało się – dotarłyśmy do Franciszka. Dzień tak niesamowity, że właściwie do dziś nie umiem o nim spokojnie myśleć. Kolejne ogromne marzenie spełnione – i ogromny przełom dla mnie. Angela już to wszystko idealnie opisała. Jedna rzecz warta zapamiętania, od owego „przypadkiem” spotkanego ojca franciszkanina: w bazylice na jednej ścianie namalowana jest Maryja z Dzieciątkiem, a po jej dwóch stronach – św. Franciszek i św. Jan Ewangelista (jak niżej – ukradzione z Wikipedii).

Pietro_Lorenzetti_-_Madonna_with_St_Francis_and_St_John_the_Evangelist_-_WGA13519

Wolna interpretacja zakłada, że Jezus pyta swoją Mamę, któremu ma pobłogosławić – ona wskazuje na Franciszka (jako tego, który wierniej naśladuje cnoty prawdziwej Miłości). Nie wnikam, różnie bywa, jednym bliżej do Jana, innym do Franciszka – ale morał z tego był taki: nikt nie może być świętym Franciszkiem, bo on był tylko jeden, wyjątkowy. Ale za to można jeszcze być świętą Angeliką, świętą Anią, albo świętą Pauliną! 🙂 I każdym/-ą innym/-ą świętym/-ą … (tu wstawić) – też można jeszcze być! Żyjemy – więc nic straconego, wystarczy trochę chęci i cała reszta Łaski! Taki naprawdę dobry morał!

I z tą puentą opuściłyśmy Asyż – a potem z tą puentą wracałyśmy do Polski – a teraz z tą puentą (mam nadzieję, codziennie) próbujemy wstawać rano 🙂 Cudowne życie!

Dzień 42, Cantiano – Gubbio

(A.)

Poranek, w którym po raz pierwszy nie musiałyśmy zmagać się z budzikiem tylko we dwie. Kiedy nastał czas na wstawanie i usłyszałyśmy zaspane pytanie Ani „Ej co Wy robicie?” już wiedziałyśmy, że to będzie dobry i pełen radości dzień! Mimo, że w nocy padało, liczyłyśmy na to, że rano będzie pogodnie. Niestety tuż przed naszym wyjściem, znów zaczęło padać, ale dzięki temu miałyśmy chwilę na przeczytanie Ewangelii na ten dzień. A co w niej było – polecam zajrzeć  Mt 20, 1-16 (KLIK). Na dobry początek dla Ani. Pan Bóg lubi zaskakiwać.

IMG_0744

Gór ciąg dalszy. Ledwo zaczęłyśmy górską wędrówkę, a deszcz znów powrócił i trzeba było wskoczyć w peleryny. Nie obyło się też bez przygód. Mijałyśmy stado owiec. Pies, który je pilnował zaczął na nas warczeć i biegł wzdłuż ogrodzenia. Wszystko było pod kontrolą do momentu, aż ogrodzenie się skończyło i mógł on swobodnie wybiec i nas pogryźć. Naprawdę nie wyglądał na „miłego”. Paulina szła z przodu, a my na moment zamarłyśmy. Zwłaszcza ja, która panicznie boję się psów. Ale dzięki temu Ania mogła zrobić gest miłosierdzia – zaczekała na mnie z wyciągniętą ręką.. Pies jeszcze przez chwilę poszczekał i odszedł. Stresik był niesamowity. Ale to jeszcze nie koniec obcowania z dziką zwierzyną. Okazało się, że za moment trzeba było się przedrzeć przez stado koni. My byłyśmy spanikowane, a one chyba jeszcze bardziej na nasz widok, bo wszystkie zachowywały się, jakby oszalały. Na szczęście żaden na nas nie skoczył i po chwili mogłyśmy się już z tego śmiać.

Deszcz nie ustępował, więc standardowo pragnęłyśmy znaleźć się w kawiarni. Perspektywa była bardzo słaba, bo nie przechodziłyśmy przez żadne miasteczka. Ale po cichu wierzyłyśmy, że stanie się cud. I tutaj kolejny raz Pan Bóg dał nam wspaniały prezent na odludziu. Poniżej dowód. Jakieś takie śmieszne zdjęcie, ale jedyne wspólne, więc niech będzie.

20150819_091207

W Gubbio było kilka kościołów. Postanowiłyśmy pójść do pierwszego spotkanego po drodze. Okazało się, że jest tam prowadzony Dom Pielgrzyma, w którym noclegi są płatne. Do tej pory udawało nam się zawsze nocować za darmo, więc i tym razem nie mogło być inaczej – pozwolono nam spać na podłodze. A w momencie jak już miałyśmy dach nad głową znów zaczęło mocno padać i rozpętała się wichura. Ale wtedy byłyśmy już bezpieczne:)

Dzień 40, Casinina – Acqualagna

(A.)

Zaczęła się poważna walka z Apeninami. Przed wyjściem z Polski,  a nawet już w trakcie drogi, jakoś nigdy nie myślałyśmy, że sprawią nam one trudność.” Bo przecież są dużo niższe od Alp.” Niestety – parę godzin chodzenia pod górkę i z górki uświadomiło nam, że wcale nie jest tak kolorowo. W dodatku fakt, że był to dzień 40 i miałyśmy przed sobą  perspektywę już tylko 9 robił swoje. Od dnia poprzedniego nastał taki „leniwy” czas. Oczywiście nadal wychodziłyśmy o poranku, ale od samego rana szłyśmy z nadzieją, że na drugie śniadanie znajdziemy kawiarnie z pyszną kawą. A picie kawy zajmowało nam godzinę, czasem dwie, albo i dłużej. Cudowny czas, kiedy można było posiedzieć, a wszystko wkoło toczyło się dalej. Szkoda tylko, że nie da się przemieszczać w taki sposób.

40.2

Więc tego ranka, kiedy chodziłyśmy sobie po górach, każda z nas nie mogła się doczekać tego wyjątkowego momentu. Po dotarciu do miasta byłyśmy pewne, że nasze marzenie zostanie spełnione. Kawiarnie oczywiście były, problem w tym, że wszystkie zamknięte. Chodziłyśmy, szukałyśmy – nic, a miasto zaczęło się kończyć. Może się to wydawać dziwne, ale tak bardzo byłyśmy psychicznie nastawione na ten moment, że mało brakowało, a padłyby słowa „dalej nie idę”. I co, stanęłyśmy, powiedziałyśmy „Panie Boże, Ty przecież możesz jeszcze tutaj zbudować kawiarnię”, poszłyśmy dalej i za zakrętem, tuż za miastem wyłoniło nam się to, o co prosiłyśmy. Zbudował:)

Po tym wspaniałym wydarzeniu, po kilku kilometrach znalazł się też sklep. Zrobiłyśmy zakupy i planowałyśmy odpocząć tylko chwilkę – w rezultacie znów trwało to około godziny. Zebrałyśmy się i po niedługim czasie obie w tym samym momencie poczułyśmy tak straszny głód, że aż wszystko nam się trzęsło. Więc znów trzeba było zrobić przerwę na jedzenie, gdzieś na polanie w połowie góry nawiasem mówiąc. „Trzęsawka” była na tyle poważna, że miałyśmy problem z doprowadzeniem serka do bułki bez większych strat 😀 To była chyba odpowiedź organizmu na ponowne chodzenie po górach. Ale na szczęście motywacji nie brakło, bo tego dnia zobaczyłyśmy pierwszy raz tabliczkę z napisem „Roma”!

40.3

Docelowe miasto było widać z gór. Przy schodzeniu nie mogłyśmy dopatrzeć się nigdzie wieży kościelnej i troszkę nas to zmartwiło. Ale znów powiedziałyśmy Bogu, że kościół też może wybudować. I oczywiście znalazł się, i to razem z księdzem, który pozwolił nam zostać. Może nie brzmi to zbyt poważnie, ale Pan Bóg przecież daje to o co się go prosi – czy to chodzi o ciepłą kawę, dach nad głowa, czy cokolwiek innego. Więc dlaczego miałby nam tego nie dać? Warto prosić, bo można być mile zaskoczonym i żyć w ciągłym niedowierzaniu, że On jest (aż!) tak dobry! Podsumowanie tego dnia mogłoby być takie (w sumie to całej drogi): „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą.” – czego jesteśmy żywym dowodem.

Następnego dnia nastąpił pewien przełom – nowy „element” wędrówki, ale o tym będzie w kolejnych wpisach.

Dzień 38, Cesanatico – Coriano

(A.)

15 sierpnia – święto;  włoskie Ferragosto. Włosi tego dnia świętują wyjeżdżając poza miasto, głównie na plaże. Akurat tak się złożyło, że trasa prowadziła nas wzdłuż morza, więc co kilka metrów mijałyśmy kolejne głośne zabawy przy muzyce i przepełnione plaże. My – już zmęczone po ponad 5 tygodniach w drodze, z plecakami i różańcami w rękach; oni – piękni, wszyscy w strojach kąpielowych.  Nic więc dziwnego, że nie obyło się bez zaciekawionych spojrzeń. Doceniłyśmy wtedy fakt, że właśnie w taki sposób możemy spędzić ten dzień. Nie tylko zresztą ten, ale każdy kolejny, który jeszcze na nas czekał i każdy, który był już za nami.

Atmosfera, jaka była wszędzie wkoło nie pozwoliła nam się wyciszyć i skupić na modlitwie, dlatego już po paru kilometrach wędrowania w takich warunkach miałyśmy troszkę dość. Na pocieszenie kupiłyśmy sobie lody. Potem szłyśmy z nadzieją, że szybko dotrzemy do miasta. I dotarłyśmy. Było dość wcześnie, więc stwierdziłyśmy, że skoro jest święto to może fajnie byłoby w końcu pójść na coś dobrego (i bardziej konkretnego od suchej bagietki) do jedzenia. Znalazłyśmy przyjemne miejsce, zjadłyśmy makaron (jedna z nielicznych rzeczy, jaką potrafiłyśmy zamówić) i siedziałyśmy, a razem z nami papuga, która nie opuszczała nas ani „na krok”. Później nawet udało się ją oswoić.

38.3

38.5

Z szukaniem noclegu tym razem poszło bardzo szybko. Zapukałyśmy do pierwszego spotkanego zakonu; otworzył nam ojciec, który miał na nadgarstku bransoletkę z Santiago (Św. Jakub znów był obecny), więc doskonale wiedział, czego nam potrzeba. Co ciekawe – w momencie jak już stałyśmy pod drzwiami zakonu zaczął padać deszcz. Znów nas Pan Bóg uchronił przed przemoknięciem.

Wieczorem udało nam się znaleźć czajnik i wypić herbatę! Normalna rzecz, a jednak – w drodze i na noclegach bardzo rzadko było to możliwe. I znów kolejna lekcja, żeby doceniać to, co się ma. Po powrocie bardzo doceniłyśmy fakt, że mamy w domu czajnik i możemy go użyć, kiedy tylko mamy na to ochotę.

38.7

P.S. Rano na skrzyżowaniu spotkałyśmy się z dość dużą procesją;  w takim miejscu, że nie dało się jej ominąć. Nie bardzo wiedziałyśmy co zrobić, więc pokornie dołączyłyśmy i załapałyśmy się na część różańca. Przez chwilę poczułyśmy się jak na takiej normalnej, grupowej pielgrzymce. Z pełną jednak świadomością wolimy naszą dwuosobową 🙂

Dzień 36, Ravenna

(A.)

IMG_0702

Dzień wolny, więc właściwie powyższe zdjęcie mogłoby wystarczyć. Ale zbyt dużo się działo, żeby tego nie opisać.

Noc była naprawdę chłodna, bardzo przyjemna – w końcu mogłyśmy się wyspać. A nasze spanie bez ustawiania budzika skończyło się tym, że przed 7 już nie mogłyśmy spać. Wcześniej sobie wyobrażałyśmy, że jak tylko nastanie jakiś wolny dzień, to pewnie przed południem nie wstaniemy. Ale organizm już miał własny tryb funkcjonowania po tych 5 tygodniach. Może dodam, że nigdy nie lubiłam wczesnego wstawania. A już na pewno nie aż tak wczesnego jak 4 lub 5 rano. Ale jak widać to też nie było żadną przeszkodą dla Pana Boga, bo z Nim to nawet taki śpioch, jak ja potrafi mocno ograniczyć sen 🙂 A Paulinę obdarzył bardzo dużą cierpliwością, bo przez całe 49 dni zawsze ona pierwsza rano świeciła światło. I nigdy nie była zła.

Po śniadaniu (tu ważny szczegół – jedyny raz miałyśmy okazję zjeść ciepłe parówki! Zawsze przegryzałyśmy zimne, więc naprawdę to było niesamowite uczucie; doceniamy aż do teraz) i kawie, jeden z ojców zawiózł nas na plażę. Dostałyśmy koc i parasol. Poniżej ekscytacja, bo mogłyśmy się poczuć jak prawdziwe turystki na wakacjach.

36.0

36.1

A tutaj zdjęcie z serii „Ale dlaczego nie idziemy?”.

Upał był przerażający, zaczęłyśmy się zastanawiać jak to się dzieje, że jesteśmy w stanie chodzić w takich warunkach pogodowych. Nic nowego nie wymyśliłyśmy – jedyną odpowiedź można znaleźć w przywoływanym już kilka razy Psalmie 121; innej nie ma. Spędziłyśmy tam niecałe 2 godziny, mocno zdziwione, że ludzie dobrowolnie wybierają smażenie się w słońcu, kiedy my bardzo się starałyśmy, żeby ono do nas nie docierało.

Potem był obiad, wino, lody, arbuz.. Biorąc pod uwagę to, że pierwszy raz od 5 tygodni nie szłyśmy i przyjęłyśmy ogromną ilość kalorii  – organizm po prostu nie wiedział, co się dzieje. Przez resztę dnia byłyśmy mocno nadpobudliwe; a nogi też były jakoś dziwnie słabe. Jedyną aktywnością było wyjście na zakupy, więc w porównaniu do dni poprzednich – słabo.

Kolejna ważna rzecz – po obiedzie ojciec zaproponował, że możemy skorzystać z pralki. Dotychczas nasze pranie ograniczało się do prania ręcznego w szamponie lub mydle, często w zimnej wodzie. Więc wizja pachnącego prania była dla nas jak spełnienie się kolejnego wielkiego marzenia. Mała rzecz – pralka, a człowiek w domu nie docenia. Ojciec nie oszczędzał na płynach i jedną koszulkę nosiłyśmy nieruszoną przez parę dni w plecaku; tak po prostu, dla miłego wspomnienia. I zapachu zresztą też:)

O 15 poszłyśmy na koronkę, która tym razem była mieszaniną kilku języków, ale w większej części po polsku! Bo jak się okazało w Ravennie mieszka sporo Polaków. Znowu nas bardzo poruszyła, bo stałyśmy przed obrazem Jezusa z Łagiewnik. Wieczorem natomiast był różaniec i Msza. Był czwartek, a w kościele dało się zauważyć te same twarze, co dnia poprzedniego. Bez wątpienia jest to wyjątkowe miejsce, w którym Pan Bóg na swój sposób sobie działa.

Przyszedł czas obfitej kolacji – a nasza niespożytkowana energia już sięgała zenitu. Ojciec powiedział, że co czwartek pewna grupa ludzi w różnym wieku spotyka się na adoracji, wspólnym różańcu i innych modlitwach, i że jeśli chcemy, możemy dołączyć. Szczerze mówiąc rozsądek nam podpowiadał, że lepiej będzie po prostu iść spać, bo kolejnego dnia czekał nas powrót do rzeczywistości; a poza tym naprawdę czułyśmy się, jakby nasze ciśnienie było stanowczo za wysokie. Stwierdziłyśmy jednak, że trzeba korzystać z okazji i to była najlepsza decyzja! Mała kapliczka, około 10 osób i Pan Jezus z nami. Tak bardzo dało się odczuć, że On tam jest. Zostałyśmy wspomniane w intencjach; przy okazji coraz więcej zapamiętywałyśmy z modlitw po włosku:)

Przyszedł czas na pożegnanie. Mnóstwo ciepłych słów, uścisków, zapewnień o modlitwie.. Właściwie od obcych ludzi. Coś tak niesamowitego i wielkiego, że aż nie mogłyśmy stamtąd odejść; tak nam było dobrze. A z takim błogosławieństwem to już nie było opcji nie dotarcia do celu.

Kiedy znalazłyśmy się już same w salce, znów byłyśmy w zbyt dużym szoku, żeby zrozumieć, co się dzieje.. Duchowo nas to wszystko zaczęło przerastać. Miałyśmy ochotę wyjść i wszystkim wykrzyczeć, że Bóg jest wielki! Tak wygląda życie, jeśli wpuści się do niego Pana Boga:) Zasypiałyśmy z ogromnym zapasem ciepła w serduchach i nadal w niekończącym się zaskoczeniu.

Dzień 34, Adria – Lagosanto

(A.)

Kolejny dzień z serii tych dobrych; i upewnienie, że kryzys został ostatecznie zażegnany. Od rana szło się jakoś tak miło – kierowcy na nas trąbili, machali i uśmiechali się, mimo, że często zaburzałyśmy im swobodne przemieszczanie się. Parę razy ktoś pytał dokąd idziemy, życzył dobrej drogi i odchodził. Tyle serdeczności! To zadziwiające, jak bardzo Pan Bóg otwiera serca, jeśli tylko Mu się na to pozwoli. Wystarczyło na nowo Go zaprosić do tej naszej drogi i zaufać jeszcze bardziej, a życie pielgrzyma od razu stało się piękniejsze.

34.0

Poprzednia noc była chyba najbardziej gorąca ze wszystkich. Budziłyśmy się co chwilę, albo samoczynnie, albo kiedy jedna pytała drugą „Śpisz?”. Jest to zdecydowanie najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać w nocy. Więc rano stanowczo nie byłyśmy pełne energii, a umysł chyba też nie był w najlepszym stanie i znów zapomniałyśmy się pomodlić do Ducha Świętego. Skutki były widoczne już po jakichś 20 minutach, kiedy znalazłyśmy się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wystartowałyśmy. Od razu sobie o Nim przypomniałyśmy, a nadprogramową odległość uznałyśmy za rozgrzewkę przed dniem kolejnym, który miał liczyć ponad 50 km.

Dzień był upalny; końcówka drogi już nam się bardzo ciągnęła, w dodatku zaczęłyśmy oszczędzać na wodzie, bo nie zanosiło się na żaden sklep. Po drugiej stronie ulicy było kilka drzew; od razu skręciłyśmy, żeby chociaż przez chwilę być w cieniu. W tym samym momencie z podwórka, przy którym stałyśmy, wyjechał samochód. Pan kierowca się zatrzymał i dał nam dwie butelki zmrożonej wody – takiej, w której pływały kawałki lodu. Zwykła woda była dla nas wtedy spełnieniem największych marzeń, już nie wspominając o zimnej! Pan coś mówił, gestykulował, ale nie zrozumiałyśmy, o co chodzi i odjechał. Od paru dni (właściwie od tego, w którym jadłyśmy arbuza) zaczęłyśmy marzyć o włoskim melonie. Kolejny owoc do spróbowania. Ale na zakupach zazwyczaj wygrywały inne potrzebne i ważące już trochę rzeczy i sobie mówiłyśmy, że kiedyś przyjdzie ten dzień, kiedy go kupimy. A tymczasem, pan wrócił.. z melonem! I to nie z jednym, a dwoma! Znów nie mogłyśmy powstrzymać śmiechu. Pan go pokroił, troszkę „porozmawialiśmy”, pożegnał się i pojechał. A my zostałyśmy z tym melonem, nie bardzo wiedząc, co się właściwie dzieje. To był dzień 34 a Pan Bóg nie kończył z niespodziankami i nadal trwałyśmy w wielkim zaskoczeniu.

melon

Mamy jedno zdjęcie z tego postoju, ale lepiej dla wszystkich, że go tu nie ma. Więc wstawiam chociaż melona:)

Z noclegiem poszło bardzo szybko. Spałyśmy w salkach z prysznicem, co po takim dniu bardzo doceniłyśmy. Pod drzwiami plebani spotkałyśmy rodzinę, w której kobieta była Polką. Więc kolejna okazja do porozmawiania z kimś po polsku.

Wieczorem Paulina wyjęła z plecaka żółty ser w plasterkach, z którego zrobiła się kulka. Kupiłyśmy i przez pół dnia o nim zapomniałyśmy. Ale żal było wyrzucić i w rezultacie same go na nowo pokroiłyśmy. Pan Bóg dbał nawet o nasze żołądki:)

Zasypiałyśmy ze świadomością, że kolejnego dnia mamy najdłuższą trasę do przejścia, gdzie nie bardzo jest coś po drodze. I o dziwo byłyśmy tak bardzo spokojne.. A jeszcze kilka dni wcześniej było to dla nas coś niemożliwego do zrobienia. „Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie.”

Dzień 31 i 32, San Donà – Mestre – Piove di Sacco

(A.)

Zaczynało być lepiej. Przekroczyłyśmy limit ostatnich dni i udało nam się przejść (aż!) 30 km. To całkiem niezły wynik był, bo jeszcze dzień wcześniej wydawało nam się to nie do zrobienia. I gdzieś tam powoli czułyśmy, że coś się zmienia na lepsze. A Pan Bóg nam pobłogosławił rano dużą ilością chmur. Wiedział co robi, bo droga, którą szłyśmy była bardzo ruchliwa; co chwilę musiałyśmy się zatrzymywać i schodzić na pobocze. Więc przynajmniej pogoda nas już nie martwiła tak bardzo i świadomość, że o udar naprawdę nie było trudno.

W mieście zapytałyśmy o nocleg w klasztorze; siostry odesłały nas dalej, bo chyba żyły w zamknięciu, o ile dobrze zrozumiałyśmy (a tu pewności nigdy nie było). W kolejnym kościele ksiądz też pokierował nas dalej (nie mógł decydować, bo nie było proboszcza). W końcu w trzecim ksiądz bez problemu pozwolił nam zostać i miałyśmy dla siebie cały budynek. I każda swoją kanapę! I tutaj też widziałyśmy, że jest lepiej, bo żadna nie panikowała, ani się nie denerwowała, że musiałyśmy trochę poszukać. Powoli zaczął do nas wracać Boży spokój.

Wieczorem udało nam się znów pójść na Mszę. A potem podsumowałyśmy dzień; doszłyśmy do wniosku, że kryzys ustępuje; i że wystarczyło sobie przypomnieć, że Bóg czuwa nad nami cały czas i od razu jakoś tak lżej się zrobiło. Miałyśmy też świadomość, jak bardzo będziemy za tym tęsknić już po powrocie do Polski, dlatego tym bardziej sobie mówiłyśmy, że jeszcze trochę musimy powalczyć.

Jedyne zdjęcie z tego dnia – z szybkiego postoju na coś dobrego:)

1

Dzień 32 natomiast uświadomił nam, że jednak jeszcze nie do końca jest dobrze. Pan Bóg nadal, jak to On, był dla nas dobry – troszkę wstrzymał upał i nawet był lekki wiaterek.

Na postój śniadaniowy zatrzymałyśmy się przy stacji. Przyjechał umięśniony i wytatuowany sprzedawca. Popatrzył na nas parę razy, a nam znów włączyła się nieufność. Byłyśmy pewne, że zaraz powie nam, że nie możemy tutaj siedzieć i żebyśmy sobie poszły. A tymczasem – pan wrócił do nas i zapytał, czy mamy ochotę na kawę. Przyniósł, pożegnał się i pojechał; nawet o nic nie zapytał. Wtedy jeszcze nie pozwalałyśmy sobie na kupowanie kawy codziennie rano, więc naprawdę był to dla nas duży prezent.

Potem przyjechało dwóch innych facetów. Jeden z nich do nas przyszedł, wypytał skąd jesteśmy, co robimy, i ogólnie chciał rozmawiać, ale nasz włoski – wiadomo. Wrócił do swojego kolegi, my tylko spojrzałyśmy na siebie i od razu wiedziałyśmy, że trzeba iść, bo inaczej obie dostałybyśmy chyba zawału z tego przerażenia. I poszłyśmy, najszybszym tempem tego dnia, byle tylko znaleźć się już na ulicy. Panowie potem nas mijali, trąbili i machali; pewnie nawet nie byli groźni. A my zostałyśmy z poczuciem porażki i ze świadomością, że znów zaczęłyśmy tracić Jezusa z pola widzenia. A szatan – próbował wszelkich sposobów i my niestety trochę mu się dawałyśmy. Tym bardziej miałyśmy pewność, że dzieją się wielkie rzeczy. Powiedziałyśmy sobie, że przecież mamy najlepszego Obrońcę, który obiecał się nami opiekować do samego końca, więc żadne zło nie może nas aż tak gnębić. I szłyśmy, a w głowach miałyśmy burzę myśli.

Do miasta dotarłyśmy o 14. Siedziałyśmy pod murem kościelnym, żeby nie pytać zbyt wcześnie o nocleg. Obserwowała nas pewna pani; w końcu podeszła i okazało się, że jest Polką! Znowu bardzo miło sobie porozmawiałyśmy po polsku. Potem przyjechała druga pani, też Polka. Pytała , gdzie mamy resztę grupy i księdza przewodnika, bo myślała, że się odłączyłyśmy:) Patrzyła na nas i nie mogła uwierzyć, że same przyszłyśmy. Właściwie my nadal żyjemy w ciągłym zaskoczeniu, że Pan Bóg nas tam wysłał i zaprowadził. Szalone pomysły ma! Panie na koniec poprosiły, żebyśmy się za nie pomodliły w drodze i same też zapewniły o modlitwie.

Noc spędziłyśmy w salkach. Była też Msza. A po Mszy – Paulina powiedziała: „Angelika, zabieram Cię na lody”. Siedziałyśmy, jadłyśmy te lody i jakoś tak znowu robiło nam się lżej; i z każdą chwilą stawałyśmy się spokojniejsze o resztę dni. Wiedziałyśmy, że jedyne co musimy robić to iść dalej i ufać bardziej, bardziej i bardziej…

Wieczorem w końcu znalazłyśmy siłę na zrobienie zdjęcia. Włoskie noce naprawdę były baaaardzo gorące, czego potwierdzenie jest poniżej:)

IMG_0666