Dzień 25, Tarvisio – Sella Nevea

(P.)

Zacznę tak: jeśli ktoś kiedyś powiedziałby nam „podajcie mi choćby jeden dowód na istnienie Boga”, odpowiedziałybyśmy mu „Sella Nevea”; bez zastanowienia. I mamy taką umowę, że gdyby kiedyś któraś z nas miała duchowe wątpliwości – ta druga jej przypomni te właśnie dwa słowa; wystarczy – bo śmiem przypuszczać, że jeśli kiedyś miał być ostatecznie pogrzebany nasz potencjalny ateizm – to właśnie 25. dnia, po dotarciu do wioski, w której nie było nic, oprócz „20 mieszkańców i trzech hoteli” (zasłyszane we wcześniejszym miasteczku – a jakże prawdziwe!).

Od początku – padało całą noc; stodoła była doskonałym schronieniem, wbrew przypuszczeniom – nic nie przemakało. Ale padało ulewnie – i nasze plany wyjścia o 5:00 skończyły się tym, że spałyśmy do 7:00 i zostałyśmy w Tarvisio na mszę o 8:30. Nadal zresztą padało. Po Mszy deszcz trochę osłabł – więc zarzuciłyśmy na siebie peleryny i poszłyśmy; w góry, docelowo do Chiusaforte (zawiodła moja mierna zdolność szacowania odległości – i nie wiedziałyśmy, że to w rzeczywistości dystans 40 km). Jak tylko oddaliłyśmy się od miasta, ulewa wróciła – jeszcze mocniejsza. Droga pięła się serpentynami ostro w górę; na długości 10 km minęłyśmy tylko dwie martwe wioski (łącznie jakieś 8 pustych domów). Wszystko było mokre (peleryny – to nawet od środka), a do tego było przeraźliwie zimno (jeśli chodzi o zimno – to chyba najtrudniejszy dzień z całej trasy; właściwie – w wielu aspektach to był najtrudniejszy dzień trasy…). Nie widziałyśmy dosłownie nic – wierzchołków gór, ani nawet wierzchołków drzew; wszędzie była tylko gęsta i zupełnie mroczna górska mgła. Angela zachowała resztkę entuzjazmu, żeby docenić efekt estetyczny; ja tymczasem musiałam się mocno starać, żeby zupełnie nie spanikować; mnóstwo ciemnych scenariuszy miałam w głowie – i rzeczywiście, gdyby wtedy mgły zeszły odrobinę niżej i przykryły nas – zrobiłoby się poważnie; droga zupełnie nie miała pobocza, a już sam deszcz sprawiał, że nie było nas widać. W skrócie – szłyśmy, pomiatała nami ulewa, a nasza modlitwa już była pełna złości; a ciężko w złości o poczucie bezpieczeństwa.

Zdjęć z deszczowego etapu – niestety brak; z przyczyn oczywistych. To poniżej, to już zdjęcia z części popołudniowej.

IMG_0587

Po 10 km znalazła się mała wioska, w której byli ludzie; kościół też był, ale zamknięty. Weszłyśmy do baru, żeby chociaż trochę ogrzać się kawą i przeczekać największy deszcz. Posiedziałyśmy jakąś godzinę, a panowie z baru uświadomili nas, że do Chiusaforte mamy jeszcze 30 km. Po drodze nie ma nic, prócz wspomnianego Sella Nevea – „ale tam też właściwie nie ma nic” (i tu cytat ze wstępu, o 20 mieszkańcach i 3 hotelach). Więc chwilę przed 14 wyszłyśmy z tej wioski ze świadomością, że do najbliższego kościoła mamy 30 km. Plus był taki, że przestało padać i ustąpiły mgły – wtedy po raz pierwszy zobaczyłyśmy, co znaczą „wysokie” góry.

IMG_0596 IMG_0593

Droga nadal była stroma i trudna; więc 12 km do Sella Nevea zajęło nam prawie 3 godziny. Byłyśmy wykończone, zmarznięte, głodne – i pewne, że dalej już dziś nie pójdziemy. Szukając czegoś do jedzenia, minęłyśmy dwa bary (nie zastanawiając się, dlaczego właściwie nie wchodzimy do nich) – i weszłyśmy dopiero do trzeciego – hotelowej restauracji. W środku było pusto, ale mieli tam pizzę za 7 euro – więc zostałyśmy. Miejsce było ładne i stanowczo NIE było tanie. A po jedzeniu przyszedł moment na refleksję o noclegu. Plebanii brak, nawet zwyczajnych domów brak; kilka wnęk przy garażach widziałyśmy, szukając tej pizzy. Ale to zdecydowanie nie był dzień na spanie pod chmurką – zimno, mokro, bardzo wietrznie; od 5 dni nie miałyśmy już ciepłej wody i konkretnej łazienki; więc nawet psychicznie – znów nie było dobrze. A poza tym była niedziela – Pan Bóg zawsze wcześniej robił tak, że w niedzielę mogłyśmy odpocząć. Głupio się przyznać – ale choćby dlatego byłam zła; bo wyglądało tak, jakbyśmy tej niedzieli miały się tylko pogrążyć w śmiertelnym zmęczeniu. A tak być nie mogło… Teraz to brzmi śmiesznie, a wtedy – to była naprawdę ciężka refleksja człowieka, który po prostu czuł się wyczerpany – i na ciele, i na duchu, na umyśle zresztą też.

Więc postanowiłyśmy pytać w hotelach – o darmowy kawałek dachu, choćby w piwnicy. Jako pierwszy – ten, w którym siedziałyśmy. Znów tylko takie pokorne i strachliwe „Boże, działaj” – i do dzieła. Pierwsza odpowiedź pana z recepcji na cały mój wywód – „60 euro od osoby”. Czyli ponad tydzień naszego jedzenia… Podziękowałyśmy, on kazał jeszcze zaczekać – i wrócił za moment mówiąc, że „30 euro”, to najmniej. Więc znów – podziękowałyśmy, bo nawet tyle, to dla nas za dużo – i miałyśmy już wychodzić, kiedy spytał, skąd właściwie jesteśmy. Powtórzyłam, że z Polski – spojrzał na nas, znów kazał zaczekać, wyjął telefon i pobiegł gdzieś dzwoniąc. Już ten gość był natchniony – nie mamy co do tego wątpliwości! Bo biegał, kogoś wołał, dzwonił – a przecież nie musiał; nie miał powodu.

Po kilku minutach wrócił z dziewczyną; a ona – na koszulce miała smoka. Wawelskiego! I napis „KRAKÓW”. Tak właśnie – na ostatnim alpejskim odludziu, w ostatnim hotelu, dokładnie tam, gdzie „przypadkiem” weszłyśmy na pizzę za 7 euro – pani manager była Polką; ba! z Krakowa była! Wtedy właśnie mój potencjalny ateizm umarł.

Pani nie mogła sama decydować – ale poszła porozmawiać z właścicielem; długo jej nie było – i nie wiemy, jak wyglądała ta rozmowa; my w tym czasie już tylko się modliłyśmy – o natchnienie dla nich, tak po prostu o ten cud. I – co istotne! – obie czułyśmy, że Pan Bóg nie zamierza tego tak zostawić. Za daleko się już posunął. I cóż, trochę się bałam – a jednocześnie byłam pewna, że dzieją się właśnie niesamowite rzeczy. Dobra rzecz – znak, że jednak poprzednie 25 dni wreszcie zaczyna przynosić owoce.

CAM01202

Pani wróciła – i oczywiście, tą noc spędziłyśmy w trzygwiazdkowym hotelu, z widokiem na Alpy, z gorącym prysznicem – i mając pięcioosobowy pokój tylko dla siebie. A pani manager na nasze zszokowane „dziękujemy” odpowiedziała „nie ma problemu, w niedzielę mamy zawsze pełny hotel – więc odpocznijcie, macie pokój dla siebie”. Tak, nic nie pomyliłam – powiedziała, że hotel jest pełny, że zaraz przyjeżdża jeszcze jedna grupa – a tymczasem my miałyśmy pokój za darmo. Zupełnie pozbawione sensu i logiki. I uświadomiłyśmy sobie, że właśnie o to chodzi – Pan Bóg zawsze działa wbrew wszelkiej logice. Dlatego właśnie NIEPOJĘTY jest! (Aż się prosi, żeby po prostu tu skończyć i napisać AMEN).

Pani była aniołem; wychodząc powiedziała jeszcze, żebyśmy się nie martwiły, bo jutro już pewnie będzie ładnie – poniedziałkowy poranek przywitał nas jasnym słońcem i błękitnym niebem.

CAM01201

(Tak, właśnie – zdjęcie powyżej, to widok z naszego balkonu).

I tamtego dnia znów zweryfikowałam duchowe rozterki – dotąd wydawało mi się, że sednem zaufania jest przestać się bać; więc starałam się – a wychodziło bardzo różnie; właściwie, kiepsko wychodziło. A moment paniki w czasie ulewy uświadomił mi, że nie o to wcale chodzi. Bać się nigdy nie przestanę, bo więcej myślę, niż doceniam – ale mimo, że się boję śmiertelnie, idę dalej – stromo i nie widząc zupełnie celu; idę i wcale nie czuję, że ufam – ale i tak wiem, że Pan Bóg to załatwi; moje strachliwe i naciągane „Bądź wola Twoja” nie jest mu potrzebne. Bardziej chyba docenia „I tak wiesz, że pójdę dalej, więc musisz działać, bo bez Ciebie umrę”. Dobra to była refleksja – i trochę mnie uwolniła od presji bycia „odważną”; sama sobie presję narzuciłam – a Pan Bóg chciał ją ze mnie zdjąć; więc nam dał deszcz, żeby trochę odświeżyć myślenie.

Szczerze mówiąc, płakałam, jak bóbr tamtego wieczoru – i nie wiem, czy to ze zmęczenia, czy ze zdziwienia, czy z litości nad własnym niedowiarstwem; ale to dobry czas na łzy był. I czułyśmy się tak bardzo, bardzo mocno kochane; i każda sekunda tego wieczoru przynosiła serduchom doskonalszy spokój. A tuż przed zachodem pokazało się na moment słońce – i zaczęły grać świerszcze! Niesamowity koniec cudownego dnia.

Przepraszam za długość wpisu; może Angela doda coś od siebie – będzie jeszcze dłuższy. Ale krócej nie umiałam – za dużo Wszechmocy, żeby zmieścić w kilku akapitach 🙂

Zdjęcie na balkonie – oczy się nam świecą i ogólnie jakieś śmieszne, ale niech tu wisi, bo przynajmniej w jakimś malutkim procencie pokazuje, jaki był tamten wieczór.

IMG_0617

2 uwagi do wpisu “Dzień 25, Tarvisio – Sella Nevea

  1. Paulina, jakie to jest PIĘKNE!!! Cudowne przeżycia wspaniale opisane. Czytając też poryczałam się jak bóbr! Wspaniale się czyta te Wasze wspomnienia, jak dla mnie wcale nie są za długie a wręcz przeciwnie mogłyby być dłuższe. Czekam na kolejny dzień. Jesteście CUDOWNE-ale to już wiecie😊.

    Polubienie

  2. Monika pisze:

    Dziewczyny, co Wy mi zrobiłyście? 🙂 w pozytywny sposób, rzecz jasna. Tydzień tu nie zaglądałam, bo nie miałam czasu, w końcu weszłam z nadzieją, że są nowe wpisy. No i są, a jako pierwszy ten, z historią, ktorą znam od blisko miesiąca. I mimo, że znam, to znowu ocierałam łzy wzruszenia. Dziękuję. Monika Ł.:)

    Polubienie

Komentarz