(P.)
Ostatni czeski etap; pobudka o 3:50, byle tylko uniknąć upałów. Wyszłyśmy równo ze świtem – i przekonałyśmy się, że Pan Bóg lubi błogosławić wcześnie wstającym:) Bo zanim znów zaczęło przypiekać, miałyśmy za sobą prawie 20 km. A to szalenie motywujący wynik był.
42 km wzdłuż jednej krajowej drogi – niby łatwo, bo nie trzeba zupełnie patrzeć na mapę; ale „krajowa” znaczyło „ruchliwa” i „niekoniecznie z poboczem”; na całym odcinku kilka stacji paliw, kilka domów – i znów mnóstwo pól; większych miejscowości – brak. Angeliki noga już naprawdę nie wyglądała dobrze; no i – oczywiście – 42 stopnie; gorący asfalt i my. Zdjęć z tego etapu praktycznie nie ma – zbyt byłyśmy zmęczone, żeby w ogóle sięgać po aparat.
Więc szłyśmy, kłócąc się trochę z Panem Bogiem; a On – jak zwykle – odpowiadał seriami małych błogosławieństw. Pani przy drodze sprzedawała nektarynki – chciałyśmy kupić, a dostałyśmy za darmo; weszłyśmy na stację po wodę – a tam kran z pitną i darmową; mijał nas wielki sznur motocyklistów – trąbili, machali i na moment zatamowali ruch – więc zrobiło się głośno, miło i trochę bezpieczniej, niż wtedy, kiedy śmigały tiry. Zresztą, tiry, to jeszcze nic – idziemy sobie spokojnie, kiedy nagle mija nas czołg:) Taki regularny, wielki czołg – wyprzedzanie „na trzeciego” w wersji z czołgiem… Nie wiem, czy to zaliczać do prezentów od Pana Boga, ale wtedy przynajmniej zrobiło się zabawnie; śmiałyśmy się, że to z domu po nas jadą 🙂 W ogóle, ludzie tamtego dnia bardzo często zatrzymywali się, żeby nas podrzucić – nie łapałyśmy stopa – a stop łapał nas. Tuż przed Brzecławiem zatrzymał się chłopak, jadący do Wiednia – cóż, zaoszczędziłby nam kilka dni. Ale Pan Bóg nas chciał poprowadzić we własnym tempie. Więc tłumaczyłyśmy, że my „na pieszki” (słowo „pielgrzymka” w czeskim nie istnieje), uśmiechali się i odjeżdżali – a Pan Bóg podsyłał jakieś drzewo pełne śliwek, albo chmurkę, która na 3 minuty przykrywała słońce.
W mieście musiałyśmy czekać do 19:30, aż ksiądz otworzy kościół. Idealne 2 godziny na refleksję po prawie 1/4 drogi. Refleksja była ciężka – szczerze mówiąc, gdybym tam była sama, albo gdyby to była droga czysto „turystyczna” – to dokładnie tamtego dnia, bez cienia wątpliwości wróciłabym do domu. Minęło 10 dni, fizycznie – byłyśmy wykończone; psychicznie – no cóż.. podobnie; duchowo – kłóciłyśmy się z Bogiem, próbowałyśmy ufać – ale wyobraźnia podpowiadała wtedy, że taki stan będzie się kumulował – i myślałyśmy, że po 40 dniach będzie po prostu 4 razy gorzej, niż jest. I ogólnie, perspektywa była słaba.
Przez ten upał miasto było martwe; zjadłyśmy przesolony chiński ryż (w knajpie, w której oprócz nas była tylko ta właśnie chińska rodzina, która nam go podała), a potem już tylko próbowałyśmy się modlić. Ja zresztą tamtego dnia przyjęłam nową strategię – i już codziennie poświęcałam chwilę na podziękowanie – za to, że Pan Bóg nas doprowadzi do tego Rzymu. Nie wyobrażałam sobie wtedy, jak to będzie wyglądać, zbyt odległy się wydawał ten moment; ale dziękowałam, że kiedyś nadejdzie. Taka modlitwa w drugą stronę – dziękujesz, zanim jeszcze właściwie poprosisz. Nie wiem, jak to się ma do teologii modlitwy – ale potwierdzam, działa 🙂 Wtedy też zostawiłyśmy Mu to wszystko – nasz duchowy stan, nogę Angeli i to wszystko, co jeszcze było przed nami. Przed 19 poszłyśmy poszukać stacji benzynowej – nie było siły, żeby szukać sklepu, a nie miałyśmy już właściwie nic – ani wody, ani jedzenia. I co? Za pierwszym zakrętem, dosłownie 100 metrów od kościoła, znalazły się dwa otwarte markety. Nawet nie jeden – ale dwa; tak, żebyśmy już przestały narzekać 🙂 Owszem, normalna rzecz, duże miasto i dwa markety – nic nadzwyczajnego.. I ciężko to wyjaśnić – ale dla nas wtedy, to był jeden z tych wielkich prezentów. Perspektywa niedzieli o butelce chlorowanej kranówki i batonach ze stacji paliw – była tamtego dnia, jak synonim odwodnienia i udaru; jedyną odpowiedzią mogło być „dalej nie idę”:) Ale znów nas przekonał, że w Niebie są zawsze lepsze perspektywy.
A wieczorem – w kościele było nabożeństwo; i znów udało się przyjąć Komunię; za tym tęskniło się czasem równie mocno, jak za cieniem i zimnym sokiem.
Zanim zaczęłyśmy tą pielgrzymkę, słyszałyśmy, że bywa bardzo ciężko. Dzień 10. uświadomił nam, że nie zrozumiałyśmy do końca, co znaczy „ciężko”. Przeczytane, czy usłyszane brzmi zupełnie inaczej, niż przeżywane. Wyglądało na to, że przed nami jeszcze mnóstwo walki; i owszem – tak było. Ale tak naprawdę, modlitwy było więcej, niż trudności. A mając takiego Obrońcę – to nawet my, dwie sieroty, walczyć potrafimy! I dlatego właśnie – kładłyśmy się spać (w kościele, nawiasem mówiąc), wierząc, że w Austrii Bóg nas przywita kolejną górą błogosławieństw.