Dzień 10, Stražnice – Břeclav

(P.)

Ostatni czeski etap; pobudka o 3:50, byle tylko uniknąć upałów. Wyszłyśmy równo ze świtem – i przekonałyśmy się, że Pan Bóg lubi błogosławić wcześnie wstającym:) Bo zanim znów zaczęło przypiekać, miałyśmy za sobą prawie 20 km. A to szalenie motywujący wynik był.

42 km wzdłuż jednej krajowej drogi – niby łatwo, bo nie trzeba zupełnie patrzeć na mapę; ale „krajowa” znaczyło „ruchliwa” i „niekoniecznie z poboczem”; na całym odcinku kilka stacji paliw, kilka domów – i znów mnóstwo pól; większych miejscowości – brak. Angeliki noga już naprawdę nie wyglądała dobrze; no i – oczywiście – 42 stopnie; gorący asfalt i my. Zdjęć z tego etapu praktycznie nie ma – zbyt byłyśmy zmęczone, żeby w ogóle sięgać po aparat.

Więc szłyśmy, kłócąc się trochę z Panem Bogiem; a On – jak zwykle – odpowiadał seriami małych błogosławieństw. Pani przy drodze sprzedawała nektarynki – chciałyśmy kupić, a dostałyśmy za darmo; weszłyśmy na stację po wodę – a tam kran z pitną i darmową; mijał nas wielki sznur motocyklistów – trąbili, machali i na moment zatamowali ruch – więc zrobiło się głośno, miło i trochę bezpieczniej, niż wtedy, kiedy śmigały tiry. Zresztą, tiry, to jeszcze nic – idziemy sobie spokojnie, kiedy nagle mija nas czołg:) Taki regularny, wielki czołg – wyprzedzanie „na trzeciego” w wersji z czołgiem… Nie wiem, czy to zaliczać do prezentów od Pana Boga, ale wtedy przynajmniej zrobiło się zabawnie; śmiałyśmy się, że to z domu po nas jadą 🙂 W ogóle, ludzie tamtego dnia bardzo często zatrzymywali się, żeby nas podrzucić – nie łapałyśmy stopa – a stop łapał nas. Tuż przed Brzecławiem zatrzymał się chłopak, jadący do Wiednia – cóż, zaoszczędziłby nam kilka dni. Ale Pan Bóg nas chciał poprowadzić we własnym tempie. Więc tłumaczyłyśmy, że my „na pieszki” (słowo „pielgrzymka” w czeskim nie istnieje), uśmiechali się i odjeżdżali – a Pan Bóg podsyłał jakieś drzewo pełne śliwek, albo chmurkę, która na 3 minuty przykrywała słońce.

W mieście musiałyśmy czekać do 19:30, aż ksiądz otworzy kościół. Idealne 2 godziny na refleksję po prawie 1/4 drogi. Refleksja była ciężka – szczerze mówiąc, gdybym tam była sama, albo gdyby to była droga czysto „turystyczna” – to dokładnie tamtego dnia, bez cienia wątpliwości wróciłabym do domu. Minęło 10 dni, fizycznie – byłyśmy wykończone; psychicznie – no cóż.. podobnie; duchowo – kłóciłyśmy się z Bogiem, próbowałyśmy ufać – ale wyobraźnia podpowiadała wtedy, że taki stan będzie się kumulował – i myślałyśmy, że po 40 dniach będzie po prostu 4 razy gorzej, niż jest. I ogólnie, perspektywa była słaba.

CAM01074

Przez ten upał miasto było martwe; zjadłyśmy przesolony chiński ryż (w knajpie, w której oprócz nas była tylko ta właśnie chińska rodzina, która nam go podała), a potem już tylko próbowałyśmy się modlić. Ja zresztą tamtego dnia przyjęłam nową strategię – i już codziennie poświęcałam chwilę na podziękowanie – za to, że Pan Bóg nas doprowadzi do tego Rzymu. Nie wyobrażałam sobie wtedy, jak to będzie wyglądać, zbyt odległy się wydawał ten moment; ale dziękowałam, że kiedyś nadejdzie. Taka modlitwa w drugą stronę – dziękujesz, zanim jeszcze właściwie poprosisz. Nie wiem, jak to się ma do teologii modlitwy – ale potwierdzam, działa 🙂 Wtedy też zostawiłyśmy Mu to wszystko – nasz duchowy stan, nogę Angeli i to wszystko, co jeszcze było przed nami. Przed 19 poszłyśmy poszukać stacji benzynowej – nie było siły, żeby szukać sklepu, a nie miałyśmy już właściwie nic – ani wody, ani jedzenia. I co? Za pierwszym zakrętem, dosłownie 100 metrów od kościoła, znalazły się dwa otwarte markety. Nawet nie jeden – ale dwa; tak, żebyśmy już przestały narzekać 🙂 Owszem, normalna rzecz, duże miasto i dwa markety – nic nadzwyczajnego.. I ciężko to wyjaśnić – ale dla nas wtedy, to był jeden z tych wielkich prezentów. Perspektywa niedzieli o butelce chlorowanej kranówki i batonach ze stacji paliw – była tamtego dnia, jak synonim odwodnienia i udaru; jedyną odpowiedzią mogło być „dalej nie idę”:) Ale znów nas przekonał, że w Niebie są zawsze lepsze perspektywy.

A wieczorem – w kościele było nabożeństwo; i znów udało się przyjąć Komunię; za tym tęskniło się czasem równie mocno, jak za cieniem i zimnym sokiem.

Zanim zaczęłyśmy tą pielgrzymkę, słyszałyśmy, że bywa bardzo ciężko. Dzień 10. uświadomił nam, że nie zrozumiałyśmy do końca, co znaczy „ciężko”. Przeczytane, czy usłyszane brzmi zupełnie inaczej, niż przeżywane. Wyglądało na to, że przed nami jeszcze mnóstwo walki; i owszem – tak było. Ale tak naprawdę, modlitwy było więcej, niż trudności. A mając takiego Obrońcę – to nawet my, dwie sieroty, walczyć potrafimy! I dlatego właśnie – kładłyśmy się spać (w kościele, nawiasem mówiąc), wierząc, że w Austrii Bóg nas przywita kolejną górą błogosławieństw.

IMG_0410

Dzień 8 i 9, Bystrice – Spytihnev – Strážnice

(P.)

To były dni, kiedy w Czechach temperatura przekraczała 40 stopni. A nasza trasa wyszła na drogi krajowe, z szalenie męczącym krajobrazem – wioska – 10 km pól (przed lub już po żniwach) – kolejna wioska; i tak praktycznie bez końca. Nazywamy to „drogą bez perspektyw” – bo jedyne, co widzi się aż po horyzont, to ta właśnie droga. Zatrzymywałyśmy się na moment praktycznie pod każdym większym drzewem, żeby znaleźć choć odrobinę cienia – a „większych” drzew nie było dużo; inaczej – było ich stanowczo za mało.

IMG_0398

Przez cały dzień szłyśmy po gorącym asfalcie, wdychałyśmy zapach smoły i kurz z tych wszystkich pól. Był moment, kiedy naprawdę zaczęłyśmy się bać; bo obie czułyśmy się bardzo słabo. I właściwie, trudno byłoby rozpoznać, czy to jeszcze takie przegrzanie, które nam poważniej nie zaszkodzi, czy już objawy udaru. I przez sekundę spanikowałam – na myśl o tym, że być może nieświadomie przekroczymy granicę rozsądku. A potem przypomniałyśmy sobie, że przecież nie idziemy same; i Ktoś nam coś obiecał. Nie bez powodu niosłyśmy w serduchach Psalm 121 (KLIK).

„Pan Cię strzeże, Pan twoim cieniem.”

„Za dnia nie porazi cię słońce ni księżyc wśród nocy”

Co najlepsze, wystarczyło się trochę uspokoić, oddać Mu w paru słowach tą drogę, upał i nasze zdrowie – a na niebie pojawiła się blada chmura; cieniutka, ale rozległa. Przez prawie godzinę grzało dużo słabiej. Jak taki nasz prywatny znak odnowionego po raz kolejny Przymierza 🙂 Zresztą, dotrzymał obietnicy – wieczorem, kiedy już mijał upał, czułyśmy się całkiem dobrze; nie było udaru, nie było poważnego przegrzania; nawet pielgrzymkowej „asfaltówki”. Dbał o nas.

Ósmego dnia zatrzymałyśmy się w miasteczku Spytihněv – przy krajowej 55; plan zakładał jeszcze jakieś 4 km drogi; ale postanowiłyśmy poszukać tu – kościół był zamknięty, ale wychodząc na ulicę, zobaczyłyśmy plebanię. Nie byle jaka to była plebania – bo na drzwiach oprócz „C+M+B” widniało „E=mc2” 🙂 Zakochałam się w tym miejscu – i po prostu, wiedziałyśmy, że tam zostaniemy! Ksiądz znów wydawał się nie być zdziwiony – przygarnął nas, pokazał plebanię i zniknął; a potem było już tylko słychać, jak gra na trąbce. Dobry wieczór, żeby odpocząć.

Dziewiątego dnia – docelowo Strážnice; znów było szalenie ciężko, znów upał – a do tego, cały dzień marzyłyśmy o kebabie. Właściwie nie wiem, dlaczego – może brak mięsa, może w ogóle brak treściwego obiadu; tydzień na topionych serkach (przy tej temperaturze – podwójnie topionych) dał się we znaki; niestety, w Czechach rzadko spotykałyśmy miejsca z ciepłym, a tanim jedzeniem; na jakiś wielki obiad po prostu nie było nas stać:)

Parafią w Strážnicach opiekują się pijarzy; spotkałyśmy niesamowitego polskiego ojca; plebania była w remoncie – więc zaprowadził nas do domu parafialnego. Spytał, czy mamy co jeść – my na to, że oczywiście (wbrew pozorom, przyjmowanie pomocy też wymaga mnóstwa pokory; my wtedy jeszcze miałyśmy jej zbyt mało). Ojciec na to, że „ugotowane pasztety” jeszcze się nam przydadzą; i zabrał nas na obiad. Mięso! To nawet nie był kebab! To był ogromny talerz, pełen frytek, mięsa i sałatki! I wielka szklanka soku z lodem! Po raz kolejny przekonałyśmy się, że Pan Bóg nigdy nie daje tego, o co się Go prosi. Bo zawsze daje dużo więcej! Co śmieszne, znów był piątek – a Ewangelia traktowała o łuskaniu kłosów w szabat (Mt 12, 1-8; o tutaj: KLIK). Szczerze mówiąc, z całym spokojem serducha czułyśmy, że Pan Bóg nie ma nic przeciwko naszej małej nadinterpretacji 🙂 I tak, ojciec pobłogosławił te nasze kotlety, a my po prostu znów nie mogłyśmy uwierzyć w to, jak nieskończenie zaskakujące potrafi być życie, kiedy się pozwoli Bogu trochę w nim namieszać.

I chociaż czasem nadal się bałyśmy – zwłaszcza, że prognozy pogody nadal były niepokojące, a przed nami znów ciężkie dni wzdłuż ruchliwych „dróg bez perspektyw” – On cierpliwie próbował ten nasz strach uspokoić. Tamtego wieczoru, kiedy już kładłyśmy się spać, przyszła krótka, ale gwałtowna burza; upał na moment ustąpił, a deszcz pozwolił odetchnąć świeżym powietrzem. A nam zrobiło się jakoś tak spokojniej.

Dzień 7, Novy Jičín – Bystrice pod Hostynem

(A.)

Dzień legenda!

Przez pół dnia było dosyć spokojnie, do momentu, kiedy znalazłyśmy się na rozstaju dróg. Mapa prowadziła w lewą stronę, a ścieżka rowerowa, biegnąca bezpośrednio do naszego celu – w prawą. Według tabliczki do miasta  było 10 km. Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy się pójść trasą, którą wskazywała mapa. I nawet nie dziwiło nas to, że coraz bardziej zagłębiamy się w las. Polna droga zamieniła się w zwykłą, wydeptaną trawę. Gdzieś w środku lasu dotarłyśmy do małej rzeczki, w której zbudowana była tama z kamieni. Problemem było to, że w niektórych miejscach kamienie były znacznie od siebie oddalone, dlatego my – silne, niezależne kobiety – myślałyśmy, że dorzucimy parę innych i będzie można iść małymi kroczkami. Niestety – wszystkie utonęły. Koniec końców udało nam się jakoś dostać na drugą stronę.

7.4

Ale jakie było nasze zdziwienie, gdy po przejściu kilkunastu metrów zobaczyłyśmy drugą rzekę. Taką, której nie dało się tak „łatwo” pokonać. Jakiś czas szłyśmy wzdłuż niej i dotarłyśmy do miejsca, gdzie można było przez nią przejść po drewnianych deskach, trochę już zniszczonych. Udało nam się dostać na drugi brzeg, bez żadnych obrażeń:)

Wydawać by się mogło, że to już wystarczająco dużo. Jednak nie. Chwilę później wylądowałyśmy w miejscu, gdzie nie było nic innego poza polem z kukurydzą. Ewentualnie las, z którego dopiero co wyszłyśmy. Nie bardzo chciało nam się znów walczyć z tym samym. Dlatego weszłyśmy w pole i naszym celem stało się drzewo, jako jedyne widoczne gdzieś w oddali. Warto dodać, że wchodząc w takie pole w ciemno można sobie zafundować darmowy labirynt. Krzaki było dość wysokie, co przy moim wzroście oznaczało, że mogłybyśmy się tam szukać przez resztę dnia. Więc szłyśmy celując prosto we wspomniane drzewo z nadzieją, że niedługo znajdziemy się już na odpowiedniej drodze.

7.5

No i znalazłyśmy się. Pan, jadący na rowerze uświadomił nam, że nadal mamy przed sobą około 10 km. Po dwóch godzinach walki z przyrodą. Niezły wynik.

Byłyśmy pewne, że przynajmniej z miejscem noclegowym pójdzie łatwo. Niestety – ksiądz nas nie przyjął, krzyczał, gestykulował. Do dziś nie wiemy, o co chodziło. Kazał nam iść do hotelu, oddalonego o 7 km, bo przecież jeszcze jest jasno. Było po 19. Tego dnia pierwszy raz zrobiłyśmy ponad 40 km, a wliczając przygody w lesie to grubo ponad. Obydwie wiedziałyśmy, że nie damy rady iść dalej. Postanowiłyśmy spróbować pukać do ludzi do domów i poprosić o jakieś miejsce na nocleg. Ganek, garaż, cokolwiek. Jednak nikt nie otwierał. Na nasze szczęście jedna pani, która była akurat na zewnątrz zechciała nam pomóc. Sama nie miała takiego miejsca, ale była tak przerażona naszą historią, że chodziła z nami i prosiła innych, żeby nas przyjęli. Parę osób odmówiło. Planowałyśmy pożegnać się z panią i poszukać jakiegoś miejsca „pod chmurką”, ale ona uparła się, że pójdziemy jeszcze do jednej rodziny. No i w końcu! Pan popatrzył, zawołał nas i zapytał czy „nie wadzi nam spać w dziwadle”. Dziwadło to teatrzyk dla dzieci, w którym było pełno lalek. Oczywiście byłyśmy przeszczęśliwe! Za chwilę jego żona i córka przyniosły materace i poduszki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tego dnia odrzucił nas ksiądz, a przyjęli Świadkowie Jehowy. Tak –  Pan Bóg robił sobie z nas po prostu żarty 🙂

7.6

Jeden z dni, które bardzo często wspominamy!

(P.)

A dla mnie – kolejna lekcja zaufania i kolejne wielkie łamanie stereotypów; pierwsze tak duże zejście z trasy – i tym razem już zupełnie trzeba było zaufać Bogu, a nie mapie; przez moment czułam taką osobistą małą porażkę. A potem do mnie dotarło, że najwyraźniej poprzednie 6 dni, to zbyt mało dla mnie, żeby zmądrzeć. I dlatego właśnie ta droga musiała tyle trwać – Pan Bóg widział, jak wielu rzeczy musi nas nauczyć i jak wiele musimy jeszcze zrozumieć. Widocznie zbyt byłyśmy oporne, żeby dało się zrobić to szybciej:)

A stereotypy – szczerze mówiąc, nie pałałam sympatią do Świadków Jehowy. I właściwie nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, o co chodzi. Na ogół odróżniam człowieka od tego, co robi, w co wierzy, czy jakie ma poglądy. W tym przypadku – jakoś nie wychodziło. Więc Pan Bóg po prostu nie mógł zrobić tego w inny sposób 🙂 Ksiądz mógł nie zrozumieć, o co nam chodzi; mógł też rzeczywiście nie mieć ochoty nas przyjmować – nieważne; bo już wtedy w Niebie wiedzieli, dokąd nas wysłać. Taki po prostu kolejny Boży dowcip; za który zresztą jestem Mu niezmiernie wdzięczna!

Dzień 5 i 6, Cieszyn – Frydek-Mistek – Novy Jičín

(A.)

Przyszła kolej na Czechy!

IMG_0375

Czechy przywitały nas baardzo deszczowo… Co ciekawe, jeszcze w Polsce zdarzało się, że już całkiem mocno kropiło, ale broniłyśmy się przed ubraniem peleryn z całych sił. Bo to jeszcze Polska przecież.. Trzeba ładnie wyglądać (względnie ładnie). Więc dostałyśmy poważną ulewę tuż po przekroczeniu granicy. Tym razem nie obyło się bez ubrania kolorowych folii 😉 W dodatku z naszych nieprzemakalnych butów można było wylewać wodę. Wtedy po raz pierwszy zastanawiałyśmy się, co nas właściwie skłoniło, do wybrania się w taką drogę.

Po długim czasie wędrowania w deszczu, udało nam się znaleźć zadaszony przystanek, idealny na postój. Zdjęłyśmy nasze eleganckie „sukienki” i mokre buty. I do tego wszystkiego jadłyśmy bułki z konserwą, bo akurat nic innego nie miałyśmy. Obraz nędzy i rozpaczy 😀 Ludzie jadący samochodami dokładnie nam się przyglądali, a kiedy na przystanek podjechał autobus, pewna pani, patrząca na nas przez szybę, zaczęła zanosić się śmiechem. Nic dziwnego.

IMG_0377

Droga była ciężka, ale za to z noclegiem było bardzo łatwo. Trafiłyśmy na Mszę (drugą tego dnia). Ksiądz na kazaniu mówił o przyjmowaniu, nawiązując do słów z Ewangelii: „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał”. Dlatego nie był nawet zdziwiony, gdy później zapytałyśmy go o jakieś miejsce na nocleg. Od razu zabrał nas na plebanię i dostałyśmy pokój z dwoma łóżkami! Taka nagroda na koniec dnia.

Kolejnego dnia pogoda była już o niebo lepsza. Przyszedł czas na błądzenie i przedzieranie się przez zboże. Ale, że tak powiem, to była dopiero rozgrzewka – o tym będzie później 🙂 Zastałyśmy niestety zamknięty kościół. Rozważałyśmy nocleg w schronisku dla bezdomnych (był plakat, że 3 noce w miesiącu są darmowe). Poszłyśmy jednak zapukać do budynku, wyglądającego na plebanię. Otworzył nam jakiś mężczyzna, który miał niesamowicie anielskie oczy i w ciągu dwóch minut miałyśmy cały parter dla siebie! I zniknął. Nie miałyśmy wtedy pojęcia, kim jest. Nie był nawet zaskoczony, że ktoś wieczorem przychodzi i chce spać w jego domu. Anioł:) W tamtym momencie Bóg, widząc nasze miny na pewno miał ubaw! Okazało się, że mężczyzna o anielskim spojrzeniu jest księdzem i następnego dnia na porannej Mszy wywołał w nas wzruszenie, mówiąc o nas na kazaniu, że we wszystkim zaufałyśmy Panu. Tak bardzo do nas docierało, jak mało jesteśmy w stanie zrobić same, bez Jego pomocy.

IMG_0388