Dzień 34, Adria – Lagosanto

(A.)

Kolejny dzień z serii tych dobrych; i upewnienie, że kryzys został ostatecznie zażegnany. Od rana szło się jakoś tak miło – kierowcy na nas trąbili, machali i uśmiechali się, mimo, że często zaburzałyśmy im swobodne przemieszczanie się. Parę razy ktoś pytał dokąd idziemy, życzył dobrej drogi i odchodził. Tyle serdeczności! To zadziwiające, jak bardzo Pan Bóg otwiera serca, jeśli tylko Mu się na to pozwoli. Wystarczyło na nowo Go zaprosić do tej naszej drogi i zaufać jeszcze bardziej, a życie pielgrzyma od razu stało się piękniejsze.

34.0

Poprzednia noc była chyba najbardziej gorąca ze wszystkich. Budziłyśmy się co chwilę, albo samoczynnie, albo kiedy jedna pytała drugą „Śpisz?”. Jest to zdecydowanie najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać w nocy. Więc rano stanowczo nie byłyśmy pełne energii, a umysł chyba też nie był w najlepszym stanie i znów zapomniałyśmy się pomodlić do Ducha Świętego. Skutki były widoczne już po jakichś 20 minutach, kiedy znalazłyśmy się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wystartowałyśmy. Od razu sobie o Nim przypomniałyśmy, a nadprogramową odległość uznałyśmy za rozgrzewkę przed dniem kolejnym, który miał liczyć ponad 50 km.

Dzień był upalny; końcówka drogi już nam się bardzo ciągnęła, w dodatku zaczęłyśmy oszczędzać na wodzie, bo nie zanosiło się na żaden sklep. Po drugiej stronie ulicy było kilka drzew; od razu skręciłyśmy, żeby chociaż przez chwilę być w cieniu. W tym samym momencie z podwórka, przy którym stałyśmy, wyjechał samochód. Pan kierowca się zatrzymał i dał nam dwie butelki zmrożonej wody – takiej, w której pływały kawałki lodu. Zwykła woda była dla nas wtedy spełnieniem największych marzeń, już nie wspominając o zimnej! Pan coś mówił, gestykulował, ale nie zrozumiałyśmy, o co chodzi i odjechał. Od paru dni (właściwie od tego, w którym jadłyśmy arbuza) zaczęłyśmy marzyć o włoskim melonie. Kolejny owoc do spróbowania. Ale na zakupach zazwyczaj wygrywały inne potrzebne i ważące już trochę rzeczy i sobie mówiłyśmy, że kiedyś przyjdzie ten dzień, kiedy go kupimy. A tymczasem, pan wrócił.. z melonem! I to nie z jednym, a dwoma! Znów nie mogłyśmy powstrzymać śmiechu. Pan go pokroił, troszkę „porozmawialiśmy”, pożegnał się i pojechał. A my zostałyśmy z tym melonem, nie bardzo wiedząc, co się właściwie dzieje. To był dzień 34 a Pan Bóg nie kończył z niespodziankami i nadal trwałyśmy w wielkim zaskoczeniu.

melon

Mamy jedno zdjęcie z tego postoju, ale lepiej dla wszystkich, że go tu nie ma. Więc wstawiam chociaż melona:)

Z noclegiem poszło bardzo szybko. Spałyśmy w salkach z prysznicem, co po takim dniu bardzo doceniłyśmy. Pod drzwiami plebani spotkałyśmy rodzinę, w której kobieta była Polką. Więc kolejna okazja do porozmawiania z kimś po polsku.

Wieczorem Paulina wyjęła z plecaka żółty ser w plasterkach, z którego zrobiła się kulka. Kupiłyśmy i przez pół dnia o nim zapomniałyśmy. Ale żal było wyrzucić i w rezultacie same go na nowo pokroiłyśmy. Pan Bóg dbał nawet o nasze żołądki:)

Zasypiałyśmy ze świadomością, że kolejnego dnia mamy najdłuższą trasę do przejścia, gdzie nie bardzo jest coś po drodze. I o dziwo byłyśmy tak bardzo spokojne.. A jeszcze kilka dni wcześniej było to dla nas coś niemożliwego do zrobienia. „Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie.”

Komentarz