Dzień 27, Gemona – Sedegliano

(A.)

Poranek przywitał nas dużym błogosławieństwem; siostry nas pożegnały, zaprosiły na nocleg, jak już będziemy wracać (myślały, że też pieszo) i dały prowiant na drogę. Wyszłyśmy z reklamówką jedzenia, owoców, słodyczy i przede wszystkim z zapewnieniem o modlitwie. Dobrze zaczęty dzień!

Jak juz wspominałam we wcześniejszym wpisie – schodzenie z gór dało nam się we znaki. Bolały nas nogi, drogi nie miały odpowiedniego pobocza, przez co trzeba było naprawdę uważać, żeby nie wpaść pod tira. A często mijały nas w odległości dosłownie kilku centymetrów. Do tego włoski upał, więc ogólnie – ciężko. Gdyby nie ciepłe wspomnienie noclegu u sióstr, pewnie byłby to idealny dzień na narzekanie.

Ale nie brakło tez małych cudów. Gdzieś po drodze trafiłyśmy na mały market. Spadł nam z nieba, bo sytuacja z napojami stawała się już prawie kryzysowa. Ale nie dość, że był sklep, to jeszcze miał on cudownego pana sprzedawcę! Zauważył na moim plecaku flagi, dopytał czy naprawdę przyszłyśmy z Polski, dał nam za darmo owoce i zimny sok; i życzył wszystkiego dobrego. Spełnienie marzeń spragnionego i zmęczonego pielgrzyma!

Ostatni dystans tego dnia to znów nazywana przez nas droga bez perspektyw. Nie było nic, oprócz pól kukurydzy, albo winogron. Poniżej jedyne zdjęcie z trasy. Po ilości zdjęć też potrafimy ocenić trudność każdego dnia, więc ten zdecydowanie nie należał do łatwych.

27.0

Po dotarciu do Sedegliano zaczepił nas pewien pan. Pokazał, gdzie można napełnić butelki wodą, a przy okazji zaprowadził nas pod dom księdza, ale był pusty. Pan był zdecydowanie nadpobudliwy, chodził i wszędzie szukał księdza. Przy tym był strasznym gadułą i nie przeszkadzało mu, że nic nie rozumiemy. Cały czas czekał z nami i biegał, jak tylko było słychać jakiś samochód. Przezabawna sytuacja:) Ksiądz przyjechał, i zanim zdążyłyśmy do niego podejść, on już wszystko wiedział (oczywiście od pana, który wszystko wyjaśnił, zanim my zarzuciłyśmy na siebie plecaki).

Tej nocy spałyśmy w miejscu, gdzie kiedyś mieszkały siostry zakonne. Dom był duży i pusty. I tutaj – wstyd się przyznać, ale ja zaczęłam oblewać testy zaufania. Po 27 dniach cudów, ogromu łaski i świadomości, że nie idziemy same; że Ktoś ma wszystko pod kontrolą; że nawet jeden włos nam z głowy nie spadnie. A jednak… Ciężko to wytłumaczyć, ale w momencie, kiedy Paulina poszła na zakupy, a ja zostałam sama, zaczęłam czuć paniczny lęk. Nie wiem właściwie przed czym, bo znajdowałyśmy się w domu, gdzie jeszcze niedawno mieszkały siostry; trudno wyobrazić sobie bardziej omodlone miejsce. Po prostu, bałam się. Raz wpuszczony strach nie chciał tak łatwo odejść i przez resztę wieczoru byłam niespokojna. Do tej pory w naszym duecie to ja byłam tą osobą, która nie panikowała i starała się patrzeć pozytywnie. I właśnie to wszystko zaczęło mi się wymykać spod kontroli. Najgorsze było to, że Paulinie też się udzielało. Wieczorem ktoś zapukał do drzwi, a my byłyśmy tak przestraszone, że udawałyśmy, że nas tam nie ma. Potem okazało się, że pewna pani po prostu chciała nas zobaczyć, bo rok wcześniej też przechodziły tędy 3 dziewczyny z Polski. Zupełnie bez sensu, bo kilka dni wcześniej żadna nie bała się iść z obcym facetem do chatki w górach.

W nocy była burza; parę razy mocno zatłukły się okna, więc to też nie łagodziło sytuacji. Teraz wiemy, że tego dnia zaczęła się prawdziwa walka duchowa.

27.2Zdjęcie niezbyt wyraźne, ale zostawiam, żeby nie było zbyt pusto.

Komentarz