Dzień 31 i 32, San Donà – Mestre – Piove di Sacco

(A.)

Zaczynało być lepiej. Przekroczyłyśmy limit ostatnich dni i udało nam się przejść (aż!) 30 km. To całkiem niezły wynik był, bo jeszcze dzień wcześniej wydawało nam się to nie do zrobienia. I gdzieś tam powoli czułyśmy, że coś się zmienia na lepsze. A Pan Bóg nam pobłogosławił rano dużą ilością chmur. Wiedział co robi, bo droga, którą szłyśmy była bardzo ruchliwa; co chwilę musiałyśmy się zatrzymywać i schodzić na pobocze. Więc przynajmniej pogoda nas już nie martwiła tak bardzo i świadomość, że o udar naprawdę nie było trudno.

W mieście zapytałyśmy o nocleg w klasztorze; siostry odesłały nas dalej, bo chyba żyły w zamknięciu, o ile dobrze zrozumiałyśmy (a tu pewności nigdy nie było). W kolejnym kościele ksiądz też pokierował nas dalej (nie mógł decydować, bo nie było proboszcza). W końcu w trzecim ksiądz bez problemu pozwolił nam zostać i miałyśmy dla siebie cały budynek. I każda swoją kanapę! I tutaj też widziałyśmy, że jest lepiej, bo żadna nie panikowała, ani się nie denerwowała, że musiałyśmy trochę poszukać. Powoli zaczął do nas wracać Boży spokój.

Wieczorem udało nam się znów pójść na Mszę. A potem podsumowałyśmy dzień; doszłyśmy do wniosku, że kryzys ustępuje; i że wystarczyło sobie przypomnieć, że Bóg czuwa nad nami cały czas i od razu jakoś tak lżej się zrobiło. Miałyśmy też świadomość, jak bardzo będziemy za tym tęsknić już po powrocie do Polski, dlatego tym bardziej sobie mówiłyśmy, że jeszcze trochę musimy powalczyć.

Jedyne zdjęcie z tego dnia – z szybkiego postoju na coś dobrego:)

1

Dzień 32 natomiast uświadomił nam, że jednak jeszcze nie do końca jest dobrze. Pan Bóg nadal, jak to On, był dla nas dobry – troszkę wstrzymał upał i nawet był lekki wiaterek.

Na postój śniadaniowy zatrzymałyśmy się przy stacji. Przyjechał umięśniony i wytatuowany sprzedawca. Popatrzył na nas parę razy, a nam znów włączyła się nieufność. Byłyśmy pewne, że zaraz powie nam, że nie możemy tutaj siedzieć i żebyśmy sobie poszły. A tymczasem – pan wrócił do nas i zapytał, czy mamy ochotę na kawę. Przyniósł, pożegnał się i pojechał; nawet o nic nie zapytał. Wtedy jeszcze nie pozwalałyśmy sobie na kupowanie kawy codziennie rano, więc naprawdę był to dla nas duży prezent.

Potem przyjechało dwóch innych facetów. Jeden z nich do nas przyszedł, wypytał skąd jesteśmy, co robimy, i ogólnie chciał rozmawiać, ale nasz włoski – wiadomo. Wrócił do swojego kolegi, my tylko spojrzałyśmy na siebie i od razu wiedziałyśmy, że trzeba iść, bo inaczej obie dostałybyśmy chyba zawału z tego przerażenia. I poszłyśmy, najszybszym tempem tego dnia, byle tylko znaleźć się już na ulicy. Panowie potem nas mijali, trąbili i machali; pewnie nawet nie byli groźni. A my zostałyśmy z poczuciem porażki i ze świadomością, że znów zaczęłyśmy tracić Jezusa z pola widzenia. A szatan – próbował wszelkich sposobów i my niestety trochę mu się dawałyśmy. Tym bardziej miałyśmy pewność, że dzieją się wielkie rzeczy. Powiedziałyśmy sobie, że przecież mamy najlepszego Obrońcę, który obiecał się nami opiekować do samego końca, więc żadne zło nie może nas aż tak gnębić. I szłyśmy, a w głowach miałyśmy burzę myśli.

Do miasta dotarłyśmy o 14. Siedziałyśmy pod murem kościelnym, żeby nie pytać zbyt wcześnie o nocleg. Obserwowała nas pewna pani; w końcu podeszła i okazało się, że jest Polką! Znowu bardzo miło sobie porozmawiałyśmy po polsku. Potem przyjechała druga pani, też Polka. Pytała , gdzie mamy resztę grupy i księdza przewodnika, bo myślała, że się odłączyłyśmy:) Patrzyła na nas i nie mogła uwierzyć, że same przyszłyśmy. Właściwie my nadal żyjemy w ciągłym zaskoczeniu, że Pan Bóg nas tam wysłał i zaprowadził. Szalone pomysły ma! Panie na koniec poprosiły, żebyśmy się za nie pomodliły w drodze i same też zapewniły o modlitwie.

Noc spędziłyśmy w salkach. Była też Msza. A po Mszy – Paulina powiedziała: „Angelika, zabieram Cię na lody”. Siedziałyśmy, jadłyśmy te lody i jakoś tak znowu robiło nam się lżej; i z każdą chwilą stawałyśmy się spokojniejsze o resztę dni. Wiedziałyśmy, że jedyne co musimy robić to iść dalej i ufać bardziej, bardziej i bardziej…

Wieczorem w końcu znalazłyśmy siłę na zrobienie zdjęcia. Włoskie noce naprawdę były baaaardzo gorące, czego potwierdzenie jest poniżej:)

IMG_0666

Komentarz