Dodatek specjalny

(A. i P.)

Próbujemy jakoś ładnie podsumować ten blog – tak, żeby dopowiedzieć to, co niedopowiedziane i odsłonić kulisy tej drogi 🙂 Zaczniemy trochę inaczej, niż zwykle – ale mimo wszystko zachęcamy do wytrwałości i przeczytania wpisu do końca. Nie martwcie się, to już naprawdę ostatni. Nie będziemy Was więcej nękać.

Przez większą część drogi byłyśmy tylko we dwie. Czujemy się więc zobowiązane wyjaśnić, jak powstawały wspólne zdjęcia:

20150823_203610IMG_0495IMG_0800

A poniżej – jak to się działo, że nasze głowy na większości zdjęć są na jednym poziomie 🙂

20150828_140157

Ufając, że Bóg może opanować każdy chaos, co wieczór serwowałyśmy Mu to samo, niezmiennie:

IMG_0332CAM01203

Ku usprawiedliwieniu – w plecakach było wyłącznie to, co niezbędne, dlatego co wieczór trzeba je było całkowicie opróżnić tylko po to, żeby rano znów spakować. Na początku pakowanie trwało długo (stanowczo zbyt długo) – z czasem doszłyśmy do perfekcji! Potwierdzamy, trening czyni mistrza.

Ludzie pytali, czy nie boimy się iść tylko we dwie. A tymczasem – oto, jak silne niezależne kobiety potrafią sobie radzić w KAŻDYCH warunkach:

Co, ja nie przejdę???

CAM01064IMG_0737

Co, ja nie wypiorę???

CAM01184

A ja nie wysuszę???

CAM01144

Ja nie pokroję???

CAM01031

Mały bonus (1)!

(FILM)

Taaaka siła!

IMG_0784

A teraz trochę o tym, jak było naprawdę:

Najpierw mały bonus (2):

(FILM)

Im krótszy dzień, tym więcej przerw na kawkę!

CAM01353

Przyjmowałyśmy każdy dar:

IMG_039312494177_938178246260591_716687094_o

A po dotarciu do Rzymu – NOWE MY! Metamorfoza za 3 euro 🙂

20150828_121752

No i wreszcie moment, kiedy otwierasz media społecznościowe i masz coś konkretnego do napisania! Tak to było z naszej perspektywy:

20150828_152039

A teraz już poważnie – bo wbrew pozorom, czasem mamy coś poważnego do powiedzenia 🙂

Pisałyśmy już wiele razy, że było naprawdę trudno. Ale nadal uważamy, że to „trudno” jest niczym w porównaniu z „niesamowicie”. Wszystko wyłącznie dzięki temu, że w każdej sekundzie miałyśmy ze sobą wielką duchową armię wstawienników. Bóg dał nam ten przywilej, że w pewnym momencie życia trafiłyśmy na ludzi, którzy są z Nim bardzo blisko. I to właśnie oni sprawiali, że z czasem było nam coraz bliżej do Pana Boga, a w konsekwencji – także do nich.

(Uwaga, kryptoreklama!) Gdyby ktoś się zastanawiał, to Góra Oliwna zaprasza: (KLIK). Ludzie, którzy po prostu zawsze są i modlą się z taką Mocą, że nawet my dwie doczołgałyśmy się do Rzymu!

I tak naprawdę, nie dotarłybyśmy tam nigdy bez tych wszystkich niesamowitych ludzi, których Pan Bóg każdego dnia  „przypadkiem” nam podrzucał. I bez Basi, która jako pierwsza powiedziała „będzie ciężko, ale idźcie”, kiedy my miałyśmy jeszcze całe mnóstwo wątpliwości.

Bez pana z parku też byśmy nie dotarły (ponownie odsyłamy do dnia 4.), bo jako pierwszy spotkany w drodze uwierzył, że faktycznie damy radę. My wróciłyśmy, a krzyż został w Rzymie – i wierzymy, że razem z tym krzyżem zostały tam problemy pana z parku. Bóg jest wielki!

Jeszcze kilka osobnych refleksji i naprawdę kończymy!

(A.)

Dla mnie – zdecydowanie był to najbardziej intensywny czas, jaki spędziłam z Panem Bogiem. To właśnie tam pokazał mi, że jest zawsze, bez względu na okoliczności. Było bardzo ciężko i trudno, ale jestem Mu wdzięczna za każdą beznadziejną sytuację, bo dzięki temu teraz wiem, że On w tym jest i w końcu przychodzi moment, kiedy interweniuje. I ta pewność, że Jezus idzie obok i ciągnie mnie do przodu, nawet wtedy, kiedy wydaje mi się, że nie zrobię już ani jednego kroku, pozwala mi wstawać każdego dnia.

Nie chcę nawet myśleć, jak wyglądałoby teraz moje życie, gdyby kiedyś ktoś nie pokazał mi Boga. Na pewno ten blog by nie istniał 🙂 A gdyby nie ludzie, którzy swoim świadectwem pokazywali, że z Nim można WSZYSTKO, to pewnie nigdy bym się nie odważyła. A powodów było kilka – zrezygnowałam z dotychczasowego mieszkania, zostawiłam pracę; nie wiedziałam, co będzie po powrocie do Polski.  Ale wiedzieć nie musiałam, bo jak tylko wróciłam to już wszystko na mnie czekało. Nie musiałam nawet zbytnio się wysilać, żeby szukać. Taki jest właśnie Pan Bóg – załatwia wszystko, jeśli tylko mu się na to pozwoli. I to załatwia wszystko najlepiej, gwarantuję!

To, że poszłyśmy razem też zostało idealnie zaplanowane z Góry! Niby dwie różne osobowości, ale w duecie tak bardzo pasujące do tej drogi. Zresztą sposób, w jaki mogłyśmy się poznać, sam w sobie jest wielkim cudem. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tej wędrówki z nikim innym. Tak Paulina – czuj się wyróżniona:D

Polecam każdemu!

Na zakończenie zdanie, które idealnie tutaj pasuje: „RÓB SZALONE RZECZY Z BOGIEM SIĘ UDA”. Potwierdzam, można! 🙂

(P.)

Nigdy bym nie pomyślała, że tak to się potoczy. Że obudzę się pewnego dnia gdzieś na drodze do Rzymu. Prawie 4 lata temu tak naprawdę uwierzyłam, że Bóg ma dla mnie niesamowite plany; i cała ironia polega na tym, że przy okazji nawrócenia dostałam słowo – „stań prosto i idź” 🙂 Tło historii jest trochę głębsze, ale teraz nieistotne – bo wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że doświadczę takich rzeczy. Moja lista „do zrobienia w życiu” jest wielka – i dopiero od tamtego momentu wykreślam z niej kolejne zrealizowane pozycje – wcześniej tylko dopisywałam, nie wierząc, że się spełnią. I tak właśnie – ciągle idę 🙂 Ufam, że ku Niebu.

Rzymu na liście nie było – dopóki nie zaczęłam spotykać inspirujących ludzi i czuć, że w tym jest Moc. Potem spotkałam Angelikę – i znów poszłyśmy, Panu na chwałę i z poczuciem, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Mam to szczęście, że moja rodzinka znosi cierpliwie wszystkie te pomysły. Ludzie po drodze pytali nas „co na to rodzice”. No cóż – prawda jest taka, że nie oszczędziła im nerwów ta droga. I najpierw z domów dostawałyśmy: „może jednak wracajcie, dokończycie za rok”. Ale potem, kiedy przyszedł prawdziwy kryzys i faktycznie miałyśmy wiele argumentów, żeby wracać, oni zaczęli pisać „idźcie z Mocą, jeszcze tylko… km ” (tak, dostawałam z Polski niezawodną sms-ową nawigację, odległości bardziej dokładne, niż wszelkie moje mapy). I się modlili – mam świadomość, że bardzo dużo. Kolejny oddział naszej duchowej armii. I byli też tacy ludzie, od których w najmniej spodziewanych momentach dostawałam „słowa – kopniaki” (w sensie jak najbardziej pozytywnym). I to dzięki nim się dało.
To był zdecydowanie najlepszy czas mojego dotychczasowego życia (co ciekawe, od kilku lat coraz częściej zdarza mi się tak stwierdzać!). I zupełnie przełomowy. Od nowa uczyłam się zaufania, byłam zmuszona do porzucenia wszelkich stereotypów i wyobrażeń. I znów się przekonałam, że wszystko możemy w Tym, który nas umacnia. Było mnóstwo strachu i zmęczenia; zdarzało mi się iść i płakać jednocześnie – ale każdy z tych momentów miał ogromne znaczenie i przynosił bardzo dobre owoce. Po to właśnie je wszystkie Pan Bóg dopuszczał – żebym, kiedy już wrócimy, nie musiała się bać i wreszcie potrafiła ufać.
Codzienność jest niby taka sama, jak wcześniej – a jednak, co rano zastanawiam się, jakie jeszcze cuda czekają na tym świecie 🙂 I w te najcięższe męczące wieczory Panu Bogu dziękuję – bo zmęczenie potrafi zmienić w nową siłę.
No i Angelika. Ja – człowiek rozsądku – nie przypuszczałem, że dostanę kiedyś człowieka idealnego do wspólnego robienia wszystkich najbardziej nierozsądnych rzeczy – a jednak! Angela mnie uczy, że dobrze jest czasem być Sercem, a nie ciągle Rozumem! 🙂

Ludzie są fajni, naprawdę cudowni.

A cały ten blog – to też jedna z najlepszych przygód w mojej historii. Nie wiem, czy to bardziej o Bogu, czy bardziej o podróży – nie planowałyśmy, jak będzie wyglądał. Ale to najlepszy dowód na to, że oddanie Mu sterów nie wyklucza życia w pełni. Wręcz przeciwnie!

Bo wielki jest i ma wielką Moc! Ot, co! Taki to właśnie morał z tych kilku ostatnich miesięcy.

(A. i P.)

A tak naprawdę wcale nie szłyśmy we dwie!

IMG_0506

Z Bogiem w Trójcy było nas pięcioro!

IMG_0507

I duży bonus (3). Był to dzień 34., ponad czterdzieści stopni na termometrach, czterdzieści kilometrów w nogach – więc wybaczcie:)

(FILM)

AMEN!

 

Dzień 49, Monterotondo – BAZYLIKA ŚW. PIOTRA w Rzymie

(P.)

Będzie długo; może bez przesady, ale nieco dłużej, niż bywało.

Zacznę jak zwykle – od tego, że ten dzień też był szalenie trudny; ostatnie 28 km – ale organizmy już chyba zupełnie „odpuściły”; może to przez upał i ruchliwą drogę (krajowa wlotowa do Rzymu okazała się być dość kiepskim pomysłem; śmigające i trąbiące przez kilka godzin samochody, a pobocze tak wąskie, że praktycznie równoznaczne z jego brakiem). Kierowcy zatrzymywali się i chcieli nas podrzucić – a tego dnia brzmiało to wyjątkowo kusząco! Ale nie zrobiłybyśmy tego – już choćby przez wzniosłość tego dnia.

Mnóstwo wyobrażeń miałam o tym niesamowitym dniu dotarcia; mnóstwo emocji towarzyszyło nam w ciągu całej drogi, kiedy myślałyśmy o samym Rzymie. Jeszcze dzień wcześniej – tam w Monterotondo, kiedy zupełnie nie czułyśmy, że to już prawie koniec – myślałam, że sam widok Bazyliki błyskawicznie obróci tą obojętność w wielką falę łez albo radości. Tymczasem przedarłyśmy się przez przedmieścia i przez ruchliwe upalne centrum – i stanęłyśmy na Placu Św. Piotra. Przed nami ta właśnie bazylika, o której marzyłyśmy przez ostatnie 7 tygodni i która czasem wydawała się tak nieosiągalna. I wcale nie było emocji – chyba byłyśmy zbyt zmęczone, żeby czuć cokolwiek. Bo jedyne uczucie, jakie się pojawiło – to nieziemsko wielkie skumulowane zmęczenie. I trochę jakby szok.

20150826_151858

Tamtego popołudnia nie weszłyśmy do Bazyliki – kolejka była ogromna i wiedziałyśmy, że nie damy rady. Zresztą – nasz wygląd mógłby budzić wątpliwości straży. Ale to nic – bo stanęłyśmy na Placu i tam właśnie, otoczone tłumem turystów ogłosiłyśmy chwałę Pana Boga za ten największy cud, który nam dał – cud dotarcia do celu. I powiedziałyśmy po prostu „dziękujemy”, uwielbiłyśmy Jego niesamowitą Moc – a tuż potem nad Placem rozległ się dźwięk dzwonu. Była 15:00 i dzwon zabił trzy razy. Nie sprawdzałyśmy wcześniej godziny, nie planowałyśmy dojścia – a Pan Bóg nas, wszystkie trzy, tak właśnie przywitał. I tak nas właśnie przyprowadził do celu w godzinie Jego Miłosierdzia – nie bez powodu, wyszłyśmy przecież z Łagiewnik. Tak bardzo pięknie nam to wszystko poukładał.

IMG_0795

A potem już właściwie nie byłyśmy w stanie myśleć; zjadłyśmy pizzę, milcząc. I pojechałyśmy metrem na drugi koniec miasta (pierwsza przejażdżka publicznym transportem od czasu pamiętnego tramwaju nr 8 do Sanktuarium w Łagiewnikach, 7 tygodni wcześniej!). Tam nam Pan Bóg przygotował niesamowity nocleg.

Z noclegiem – to osobna historia. Kontakt do ojca, który potem nam pomagał, załatwiałyśmy noc wcześniej. Angelika zadzwoniła do niego rano – okazało się, że akurat jest w Polsce; ale wykonał kilka telefonów, po czym oddzwonił i oznajmił, że jakieś miejsce dla nas się znajdzie. A wieczorem, kiedy już dotarłyśmy do instytutu, w którym miałyśmy spać – okazało się, że ów ojciec dotarł tam 10 minut wcześniej – prosto z lotniska. I numer, na który do niego rano dzwoniłyśmy był jego polskim numerem; rozmawiał z nami jadąc na warszawskie lotnisko – więc gdybyśmy zadzwoniły godzinkę później, numer już pewnie nie byłby aktywny. Gdybyśmy przyszły dzień później lub dzień wcześniej – ojca nie byłoby w Rzymie (już na drugi dzień rano wyjeżdżał na rekolekcje). Więc ogólnie – cały nasz brak organizacji jeszcze raz okazał się perfekcyjnym planem Pana Boga!

I dostałyśmy piękny pokój; z łazienką, z kuchnią, w której można było gotować; z pętlą metra i marketem tuż obok; z małą kwiaciarnią, w której panowie sprzedawcy przez 3 kolejne dni witali nas co rano szalenie miłym wyuczonym włosko-polskim „dzień dobry”. Ojciec oprowadził nas po całym budynku, pokazał panoramę wiecznego miasta z perspektywy dachu; zabrał nas do kaplicy, żeby się przywitać z Jezusem i pobłogosławił.

Obok kuchni był taras; i tam spędziłyśmy wieczór – robiło się coraz ciemniej i ciszej, jadłyśmy mussli z mlekiem, piłyśmy kawę, słuchałyśmy szalonego śpiewu ptaków i cykania cykad; a dookoła – zachwycająca panorama Rzymu. Chciałyśmy zaplanować jakoś jutro – ale doszłyśmy do wniosku, że jutro samo się przecież zaplanuje. Bo już nie idziemy. I wstajemy bez budzika. Brzmiało, jak błogosławieństwo!

(ZDJĘCIE: taras, Rzym, mussli i mleko po dwumiesięcznej przerwie, kawa – i ja, czyli jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia, kiedy nagle poczuje w nogach 1500 km).

CAM01362

Wieczorem zadzwonili do mnie z domu myśląc, że będę płakać ze wzruszenia – a ja powiedziałam tylko, że chyba najpierw muszę odespać. I nawet wieczorem w łóżku nie miałam wielkich zjawiskowych przemyśleń. Jedyne, czego byłam pewna – to że było szalenie trudno. Bynajmniej, nie takie „trudno”, jakie się czyta, albo słyszy; tylko takie, które faktycznie trzeba poczuć, żeby umieć sobie wyobrazić. A jednocześnie – było tak niesamowicie, że nadal nie byłam (i nie jestem) w stanie zrozumieć. Droga pełna Łaski, Cudów i ogromnej Mocy. A po 7 tygodniach tej drogi – wieczór, pełen Pokoju. Tego właśnie, który nie pozwala zwątpić w istnienie i miłość Pana Boga.

Tak właśnie – zamiast emocji, na tamten wieczór Pan miał dla mnie (dla Angeli i Ani chyba też) swój cudowny Pokój; przekonanie, że nawet, kiedy jest trudno – to wszystko jest na właściwym miejscu; i pewność, że nawet, gdybym mogła, to nie zamieniłabym tego właśnie swojego życia za żadne inne. Z całą powagą sobie to uświadomiłam tamtego 49. wieczoru, kiedy już pozornie byłam ze zmęczenia niezdolna do ładnych i twórczych myśli.

20150826_151910

I tym sposobem na koniec Pan Bóg nas jeszcze raz ogromnie zadziwił serią swoich „zbiegów okoliczności”. Zasnęłyśmy błyskawicznie, nie ustawiając budzika i ze świadomością, że przez kolejne 3 dni będziemy, jak zwyczajne turystki. Tyle tylko, że z darmowym noclegiem w wielkim turystycznym mieście i z niekończącym się uwielbieniem w głowie. 🙂

Kończę na teraz – ale to zapewne jeszcze nie koniec; bo mamy kilka słów na podsumowanie, więc post ostatni pojawi się niedługo. Trzeba się zrehabilitować za wszystko, co tu niedopowiedziane i za te wszystkie kompromitujące zdjęcia 🙂 A piszę to z perspektywą, że za nieco ponad 76 godzin pożegnamy rok 2015 – więc oby każdy kolejny był jeszcze bardziej niesamowity i pełen Bożych cudów! Dla każdego, kto to czyta! Ludzie są niesamowici, a Pan Bóg – jeszcze bardziej! AMEN.

Kryptoewangelizacyjny bonus: Flp 4, 4-7 (KLIK) – polecam, bo prawda!  🙂

 

Dzień 48, Cantalupo – Monterotondo

(A.)

Przedostatni dzień, który zaczął się tak wcześnie. Może to dziwnie zabrzmi, ale od kilku poprzednich odliczałyśmy, ile jeszcze razy zadzwoni nam poranny budzik. I tak bardzo już pragnęłyśmy nie słyszeć tego dźwięku z samego rana.

Rano siostry zaskoczyły nas ilością i różnorodnością jedzenia, jakie dla nas przygotowały. Oczywiście wszystko same zrobiły. Były nawet ciepłe bułeczki z cynamonem! Znów siedziałyśmy niedowierzając. Do tego poranna kawka, zapas jedzenia na drogę i można było iść dalej. Jak wspominała Paulina – siostry odwiozły nas do miejsca, gdzie dotarłyśmy poprzedniego dnia. Często powtarzały, że jak już dotrzemy do Rzymu to możemy do nich wrócić i zostać na zawsze 🙂 A jednak – Pan Bóg każdą z nas zwrócił do Polski.

Droga była o wiele lepsza; nie było już tyle pagórków. Ale gdzieś tam podświadomie czułyśmy, że to końcówka i tempo było naprawdę słabe. W dodatku cały dzień był upalny, ale co jakiś czas docierał do nas zbawienny wiaterek. Noclegiem nie musiałyśmy się martwić – siostry zadzwoniły do znajomego księdza, który zgodził się nas przyjąć i napisały nam dokładny adres. I tak cudownie się złożyło, że był to pierwszy widoczny kościół w Monterotondo. Nie musiałyśmy nawet szukać.

Chwilę posiedziałyśmy w kościele, aż zjawił się ksiądz. Poznał nas od razu, chwilę pogadał po włosku (zrozumiałyśmy, że zna jakiegoś polskiego księdza z Krakowa) i oznajmił stojącej obok siostrze zakonnej, że będziemy spać u nich w klasztorze. Siostra chyba totalnie nie była przygotowana na taki przebieg wydarzeń (przynajmniej tak wywnioskowałyśmy po mimice twarzy), ale zabrała nas do siebie. Na podwórku minęłyśmy kilka starszych osób – spacerujących lub siedzących i wpatrujących się w jeden punkt. Okazało się, że siostry prowadzą Dom Starców, a część budynku była remontowana i nie bardzo wiedziały, gdzie mogą nas przenocować. Ostatecznie spałyśmy w pokoju świeżo po remoncie, który był praktycznie pusty, ale za to obok mogłyśmy skorzystać z prysznica. Ostatnia noc przed wielkim dniem – Pan Bóg się zatroszczył o każdy szczegół.

Nawet na kolację się załapałyśmy – z siostrami i wszystkimi starszymi osobami, które tam przebywały. Byłyśmy obiektem zainteresowania; siostry opowiedziały o nas i Ci cudowni starsi ludzie cały czas nas obserwowali, uśmiechali się, machali.. Naprawdę cieszyli się z tego, że jesteśmy. Szczerze mówiąc, gdyby nie pomoc księdza, to pewnie nie znalazłybyśmy tam schronienia. Nie przez niechęć sióstr, ale po prostu przez fakt, że musiały się trochę nakombinować, żeby znaleźć dla nas odpowiednie miejsce. Do dzisiaj jesteśmy wdzięczne za dach nad głową.

Dużo osób nas pyta, co czułyśmy, kiedy znajdowałyśmy się już tak blisko. A my nie czułyśmy kompletnie nic. Jedyną myślą było to, że czeka nas ostatni dzień „chodzenia” i nastanie czas „siedzenia”. Naprawdę, nie było jakichś wielkich przeżyć duchowych, łez wzruszenia, czy czegokolwiek innego, czego można się było spodziewać. Z perspektywy czasu widzimy, że wszystkie przemiany działy się w czasie całej drogi (i dzieją nadal, już po powrocie). A sam moment dojścia traktowałyśmy wtedy jako zakończenie pewnego etapu.

Nie mamy żadnych zdjęć. Był to za duży wysiłek:) Ale obiecujemy, że w kolejnym (ostatnim już wpisie) będzie ich dużo.

Dzień 47, Terni – Cantalupo in Sabina (Magliano Sabina)

(P.)

Dzień niezapomniany i baaardzo zaskakujący; jeden z tych najbardziej godnych uwagi. Pierwotny plan zakładał inne miasto docelowe – ale dzień wcześniej złapałyśmy w kawiarni WiFi i sprawdzając mapę po raz drugi zauważyłam, że to niepotrzebne nadrabianie drogi. Plan się więc zmienił (jak zwykle w czasie tej pielgrzymki) – i szłyśmy do Cantalupo. Było dość ciężko – bo mnóstwo stromych podejść i zejść (zresztą o stopniu trudności świadczy prawie kompletny brak zdjęć); ale były winogrona przy drogach i uwielbienie (taki czas nastał – i byłyśmy trochę, jak ci ludzie, którzy idąc chodnikiem przez miasto słuchają muzyki z telefonu bez słuchawek – tylko zamiast „dresowego” hip-hopu za nami niósł się dźwięk Hillsong i innych tym podobnych:)

W Cantalupo tylko jeden mały i biednie wyposażony sklep – więc jogurt na śniadanie, woda do picia – a pani kasjerka dorzuciła nam po gratisowym lizaku. Ludzie są cudowni. Ksiądz na plebanii nie miał miejsca dla nas – ale zaprosił nas do środka, poczęstował zimnym (!) sokiem i kazał zaczekać; dzwonił gdzieś kilkukrotnie, ciągle mówiąc po włosku – i po jakimś czasie dał nam telefon. Okazało się, że po drugiej stronie jest polska siostra zakonna – z klasztoru w Magliano Sabina. A Magliano położone było jakieś 30 km wstecz – na północny wschód od Cantalupo. Siostra chwilę porozmawiała z nami, powiedziała, że będą czekać – po czym znów oddałam telefon księdzu i już on ustalał szczegóły.

I tak to się właśnie potoczyło – okazało się, że ów ksiądz dopiero od niedawna jest w Cantalupo (nie miał jeszcze nawet rozpakowanych pudeł); wcześniej długo był w Magliano – stąd wiedział, że tam w klasztorze redemptorystek jest kilka polskich sióstr. I po tym, jak szłyśmy cały dzień – ksiądz odwiózł nas samochodem w kierunku, z którego przyszłyśmy, a siostry na drugi dzień rano przywiozły nas do Canatlupo – i mogłyśmy kontynuować z tego samego miejsca. Porządek rzeczy pozostał perfekcyjnie niezaburzony; tylko nasz wieczór okazał się jednym z bardziej zakręconych.

Siostry przywitały nas śpiewem, z gitarą i bębenkiem, po polsku, hiszpańsku i włosku jednocześnie. Ręcznie robione lody i ciasteczka, makaron z sosem na kolację (Angelika od kilku dni marzyła wyłącznie o makaronie z sosem!), mnóstwo warzyw, tort (!). Niewyczerpane pokłady radości i takiej szczerej serdeczności. Szczerze mówiąc, siostry totalnie zburzyły moją wizję klasztoru klauzurowego; nie było trudnej ciszy i powagi – było za to pełno Bożego entuzjazmu i taka-po-prostu Jezusowa miłość! W pewnym momencie najstarsza siostra przełożona powiedziała, że teraz czas na powagę, bo zaśpiewamy, żeby się wyciszyć. Jak siostra przełożona mówi – to przecież trzeba się dostosować; więc opanowałyśmy się, żeby wyglądać w miarę poważnie. Inna siostra przyniosła gitarę – i co zaśpiewały? „La bamba” – na chwałę Pana 🙂 Nie trzeba nic dodawać. Wieczór był niesamowity!

20150824_212214

Takie doskonale miękkie łóżka na nas czekały – nigdy bym się nie spodziewała, że 2 dni przed Rzymem będziemy spały w takich warunkach! A w pokoju wisiał obraz Jezusa, trzymającego globus – Jezusa-Pielgrzyma. Więc owszem, nie było wątpliwości, że jesteśmy w odpowiednim miejscu.

I pomyśleć, że tego dnia marzyłyśmy po prostu o dachu i wodzie – bez większych oczekiwań. A tymczasem nawet fakt, że nie było gdzie zrobić większych zakupów okazał się okolicznością sprzyjającą – bo na drugi dzień dostałyśmy od sióstr tyle owoców, ciasteczek i bułek, że po prostu nie byłoby już miejsca w plecakach na żadne inne zapasy. Plan perfekcyjny!

20150824_212228

A to widok z okna tego wieczoru; przez całą noc wydawało się nam, że pada deszcz – a tymczasem, to tylko fontanna szumiała; niebo było idealnie bezchmurne.

 

 

Dzień 46, Spoleto – Terni

(A.)

Ostatnia niedziela w drodze. A jak to na niedzielę przystało, nie można się było zbytnio przemęczać. Więc standardowo rano zatrzymałyśmy się na kawkę. Tym razem kawiarnia do spokojnych nie należała; było w niej pełno ludzi. I właśnie tutaj spotkałyśmy niesamowitego człowieka – najbardziej szalonego pielgrzyma, o jakim kiedykolwiek słyszałyśmy! Szedł z Francji, był już trzeci miesiąc w drodze. Teraz zmierzał do Ziemi Świętej, a docelowo do Kalkuty! Planował tam dotrzeć za około rok. Na nasze zdumione miny odpowiadał z uśmiechem, że przecież to pielgrzymka; i żadna różnica, czy trwa półtorej miesiąca, czy półtorej roku. Później sobie uświadomiłyśmy, że my zdążymy zaliczyć cały rok akademicki, a on nadal będzie wędrował. I mamy ogromną nadzieję, że tak właśnie jest!

CAM01343

Pozostając nadal w przekonaniu, że niedziela to dzień odpoczynku, postanowiłyśmy zapytać o nocleg w pierwszym spotkanym kościele. Ale z racji, że było dość wcześnie, a tabliczki wskazywały na nasz ulubiony sklep – Lidl (który jako jedyny we Włoszech oferował mrożoną kawę!), minęłyśmy kościół i poszłyśmy na zakupy. Tam trochę zaszalałyśmy (bo niedziela) i tak jak zwykle zrobiłyśmy sobie piknik pod sklepem. Do tego czasu działało to dość dobrze; co prawda czasem ludzie dziwnie spoglądali, ale zazwyczaj uśmiechali się, albo podchodzili i pytali, skąd się tutaj wzięłyśmy lub czy czegoś potrzebujemy. Tego dnia było inaczej. Podszedł do nas perfekcyjnie wyglądający mężczyzna i powiedział, że jeśli nie opuścimy tego miejsca to będzie musiał wezwać policję. I same nie wiemy, czy uznał nas za bezdomne (cóż, trochę prawdy w tym było), czy też myślał, że wyłudzamy pieniądze, czy po prostu nie można było siedzieć w tym miejscu. Nieważne. Szybko się pozbierałyśmy, a przez resztę dnia miałyśmy ubaw, że chyba pora kończyć tą pielgrzymkę, bo zaczynamy robić siarę zagranicą:)

Po dwóch poprzednich zamieszaniach noclegowych nie wiedziałyśmy, czego mamy się spodziewać tym razem. Im bliżej Rzymu tym było trudniej, zdecydowanie. Tak bardzo liczyłyśmy na Mszę i spokojne popołudnie, w którym po prostu posiedzimy. I tak się stało! Ksiądz, jak tylko zrozumiał te standardowe 4 włoskie zdania, od razu odpowiedział „nie ma problemu”. Był lekko zakręcony; pochodził z Rumunii, a w komunikacji z nami używał pięciu języków: włoskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, ruskiego i angielskiego. Zaprosił nas na kawę do swojej kuchni i przedstawił nam uroczego księdza, który przybył z Kolumbii. Kawa była tak mocna, że ledwo wytrzymałyśmy na Mszy, a potem do 2:00 w nocy nie mogłyśmy zasnąć.

46.0

IMG_0786Efekt expresso zrobionej od serca:)

Wieczór mijał spokojnie, przy piosenkach uwielbienia w tle. Już naprawdę baaardzo tęskniłyśmy za ludźmi w Polsce, za naszą Wspólnotą.. Zdałyśmy sobie sprawę, że za równy tydzień będziemy w drodze powrotnej. I znów nie mogłyśmy się nadziwić, jak to się stało, że dotarłyśmy aż tutaj. Jeden wniosek się tylko nasuwał – BÓG JEST WIELKI.

W naszych nocnych pogaduchach też już po raz kolejny nie mogłyśmy wyjść z podziwu, jak to się wszystko ułożyło, że drogi każdej z nas się zeszły. I że jesteśmy teraz w jakiejś przypadkowej salce niecałe 100 km przed Rzymem.. Bóg jest szalony i szalone pomysły ma!

46.1P.S. Ani sposób na uniknięcie spania na podłodze.

(P.)

I Msza niedzielna – oczywiście była; spokojna, wesoła, odprawiana przez tego księdza z Kolumbii – i z Komunią w dwóch postaciach! Tak nam Pan Bóg pozwolił świętować ostatnią niedzielę na nogach.

A w łazience na plebanii były 2 papugi – żywe, ale prawie, jak automat – bo zaczynały śpiewać przy każdym zapaleniu światła. Potwierdzam, dobry dzień:)

Dzień 45, Foligno – Spoleto

(P.)

Fizycznie bardzo trudny dzień – bo znów upał i taka jakaś niemoc. Ale z samego rana zatrzymuje nas „przypadkowa” pani, pyta, zachwyca się, błogosławi – i odchodzi. Dlatego właśnie nie zabrakło siły, żeby po prostu iść dalej. Podobnie, jak poranna kawka w którejś uroczej włoskiej kawiarni, tak i codziennością od tej pory stały się mijane tabliczki, oznaczające szlak „Via di Roma”. Niekoniecznie pokrywały się z naszą trasą – ale pojawiały się co jakiś czas, jak taki mały zastrzyk motywacji i potwierdzenie, że idziemy w dobrym kierunku. Dobra rzecz.

IMG_0761

Rano znów dołączył do nas czwarty pielgrzym (Boga licząc, to piąty) – pies tak wierny, że trzeba było uważać, żeby przypadkiem go nie zdeptać. Szedł, merdał ogonem i tylko czekał, aż zwróci się na niego uwagę. Dla mnie to kolejny mały prezent z Nieba – bo szczerze mówiąc, już bardzo mi brakowało takiej codzienności, w której jest pies, mleko i ziemniaki (głupio brzmi – ale to cytat z moich notatek z tamtego dnia) 🙂 No cóż, Pan Bóg przynajmniej miał szerokie pole manewru, jeśli chodzi o takie drobnostki, które mógł nam podsyłać i którymi mógł nas gigantycznie uszczęśliwić.

O, tu na zdjęciu widać psa!

CAM01328

Do Rzymu – 61 km autostradą, 140 km drogą krajową (taki pech, że nie odwrotnie!). 4 dni i kompletny brak wyobrażenia, jak to będzie. I nadal jedno pytanie w głowie – jak to się stało, że jesteśmy już tu (zwłaszcza, że spotykałyśmy już co jakiś czas pielgrzymów, idących „Via di Roma” – i wszyscy oni szli z Asyżu… No, nie wszyscy – ale o tym w kolejnym wpisie). Jedna odpowiedź na wszelkie pytania nasze i tych spotykanych pielgrzymów – Pan to sprawił! 🙂

20150822_175848CAM01336

I tylko w Spoleto znów czekało nas trudne popołudnie. Sobota, miasto pełne turystów; kościołów też pełne – ale pozamykanych. Przy tym bardzo strome – więc tak spędziłyśmy 2 godziny, czołgając się po tych wąskich uliczkach i schodach w poszukiwaniu księdza.

Efekt – wróciłyśmy do pierwszego z kościołów, bo tylko tam miała być o 18:00 Msza. I była – ku naszej wielkiej radości; szczerze mówiąc, niewiele pamiętam – byłyśmy już bardzo zmęczone; w ciszy własnego umysłu już zaczynałam się kłócić z Panem Bogiem – bo kolejny wieczór zapowiadał się tak trudny, jak poprzedni. I wiedziałam, że nas tak nie zostawi – ale liczyłam, że będzie choć trochę łatwiej – a tymczasem nie było. Ksiądz, który odprawiał Mszę, na nasz widok od razu powiedział, że nie może nam pomóc z noclegiem. Kazał iść do kapucynów – ale zakon kapucyński był już poza miastem, jakieś 4 km serpentynami pod górę. W tamtym stanie fizycznym zdecydowanie lepiej brzmiało dla nas spanie na chodniku…

Przy kościele był młodzieżowy dom parafialny – zamknięty żelazną bramą i pusty; panie, które były na Mszy powiedziały nam, że dom jest już nieczynny. Prowadziły go zakonnice, ale już tu nie mieszkają – i dom jest zamknięty.

I oczywiście – żeby „kołaczcie, a otworzą wam” nie straciło na rzetelności, w chwili, kiedy jedna z pań mówiła o tym zamkniętym domu, druga przerwała jej, wskazując na zbliżającą się zakonnicę – okazało się, że to właśnie ta, która prowadziła dom! Niska, niepozorna, w trampkach do habitu – nawet nie spytała o nic, tylko z uśmiechem zabrała nas do środka. Okazało się, że przyszła tylko posprzątać – więc po niedługim czasie zostałyśmy tam już same – w ogromnej pięknej sali, pełnej fresków i wypełnionej przyciemnionym światłem; dawniej była tam chyba klasztorna  jadalnia. A teraz – nasza sypialnia.

20150822_194511

Tak to właśnie po raz setny Bóg pokazał nam, że ma dla nas cudowne prezenty. A na każdy zarzut odpowiada wyłącznie nowym błogosławieństwem 🙂 Nocleg w miejscu, które powinno być zamknięte – bo akurat siostra chciała coś posprzątać. Już nic nie powinno nas dziwić – a jednak, zawsze zadziwia od nowa!

 

Dzień 44, Pianello – Asyż – Foligno

(A.)

Dzień długi i pełen wrażeń. Do Asyżu miałyśmy do przejścia niecałe 20 km i początkowo planowałyśmy zakończyć tam dystans,  zostać na noc i przy okazji pozwiedzać miasto. Jednak po ponad 40 dniach spędzonych w taki, a nie inny sposób, już nie bardzo miałyśmy ochotę czuć się jak turystki; zresztą nasza garderoba też pozostawiała wiele do życzenia. Więc ostatecznie postanowiłyśmy pójść tam tylko na ranną Mszę, zostać na kawę i wędrować dalej. Ale jak to zwykle z Panem Bogiem bywa – było trochę inaczej.

20150821_081456

IMG_0767

Dotarłyśmy przed 9:00, a o 9:00 była Msza. Zwykle plecaki rzucałyśmy gdzieś w kąt, niekoniecznie dbając o efekt estetyczny. Tego dnia jednak, nie wiem dlaczego, ale ułożyłam plecak tak, że było na nim widać polską flagę. Dziewczyny położyły obok i tak sobie stały wszystkie trzy. Po chwili minął nas zakonnik, zatrzymał się, popatrzył na plecaki, potem na nas i zapytał skąd dokładnie jesteśmy z Polski i czy idziemy pieszo całą drogę. Po polsku oczywiście. Powiedział, że zobaczymy się potem i zostawił nas zszokowane chyba już po raz tysięczny w czasie tej drogi.

Za chwilę okazało się, że to ojciec odprawia Mszę i dołączył nas do intencji. W trakcie Mszy powiedział z nami „Ojcze Nasz” po polsku.  Ale najlepsze było na koniec, kiedy zostałyśmy wywołane przed ołtarz na błogosławieństwo (też polskie). Ludzie obecni na Mszy klaskali, a po zakończeniu podchodzili do nas, przytulali, pytali czy czegoś potrzebujemy, płakali ze wzruszenia, a my znów nie bardzo wiedziałyśmy, co się właściwie dzieje..

Ojciec zabrał nas na kawę, a potem na oprowadzanie po Bazylice, czego totalnie nie miałyśmy w planach. I skończyło się tak, że z planowanych dwóch godzin w Asyżu zrobiły się cztery. Ale za to jakie wartościowe. Na koniec na placu przy bazylice spotkaliśmy małżeństwo, któremu ojciec o nas opowiedział. Zapytali, czy mamy potrzebę pieniędzy, a na naszą odpowiedź, że mamy ogromną potrzebę modlitwy odpowiedzieli, że oczywiście żaden problem i zmówiliśmy wszyscy „Ave Maria” (bo już zdążyłyśmy się nauczyć tej modlitwy w języku włoskim:)). Na koniec ojciec nas pobłogosławił na dalszą drogę, a oni ze wzruszeniem powiedzieli, że jest to dla nich najważniejsze wydarzenie tego dnia, że nas spotkali. I Pan Bóg nam znowu przypomniał, że naprawdę nie idziemy tam tylko dla siebie.

Co ciekawe – w Asyżu jest około 50 zakonników, 5 z Polski, a akurat trafiłyśmy na ojca z Krakowa (bo tak się złożyło, że przez kilka lat przebywał w Krakowie). Taki następny do kolekcji Boży „przypadek”.

44.6

44.7

P.S. Duże opakowanie lodów w promocji – nie można było przegapić takiej okazji. Po uśmiechu Pauliny widać ile dla nas znaczyły! 🙂

Około 13:00 szczęśliwe poszłyśmy dalej. Ale nawet przez chwilę nie przypuszczałyśmy, co nas czeka na koniec dnia. A czekało nas najdłuższe w historii szukanie miejsca na nocleg. W Foligno było kilka kościołów.. Zapytałyśmy w pierwszym, odesłano nas do następnego, a potem do Zakonu Franciszkanów.  Tam z kolei kazano nam pójść do sióstr. Niestety one też nie mogły nas przyjąć. Po drodze znalazłyśmy jeszcze jeden zakon, ale też bez skutku. Był już późny wieczór – a w mieście festyn, pijani ludzie, więc spanie na zewnątrz raczej odpadało. Sytuacja nie była zbyt dobra. Zapytałyśmy w hostelu, czy możemy przenocować na podłodze. Nie mieli żadnych wolnych miejsc, ale pan recepcjonista dał nam mapę i wskazał jeszcze jeden kościół i hotel w pobliżu. Poszłyśmy najpierw do kościoła – oczywiście zamknięty, a plebania była otwarta tylko w określonych godzinach. Ale na tablicy z ogłoszeniami zobaczyłyśmy polskie imię i nazwisko Franciszkanina z tego zakonu, w którym wcześniej pytałyśmy. Wróciłyśmy więc, a po drodze spróbowałyśmy jeszcze raz u sióstr – bez zmian. Więc już w akcie ostatecznej desperacji zadzwoniłyśmy jeszcze raz do Franciszkanów. Z pomocą słownika udało nam się ułożyć zdanie, żeby poprosić tego konkretnego ojca. Zostałyśmy zrozumiane, ale długo nikt nie wychodził. Było już ciemno, a zmęczenie niesamowite. Z naszą cierpliwością też było kiepsko. Ale na szczęście ojciec wyszedł, powiedział, że może nam zaproponować tylko „spartańskie warunki”, (które w rezultacie były lepsze od niejednego noclegu) i przed 22:00 dostałyśmy w końcu dach nad głową.

IMG_0759

Był to zdecydowanie jeden z dłuższych i trudniejszych dni, ale potem sobie tłumaczyłyśmy, że to wszystko dla Ani, żeby nie mówiła, że ta droga to taka sielanka:) A dla nas była to kolejna już lekcja zaufania i zapewnienie, że Pan Bóg nie zostawia NIGDY!

(P.)

Zrobię wtrącenie, a co! Chcę tylko dodać, że moje „odliczanie” od samego początku kończyło się na Asyżu. Wyobrażenie o tym, że kiedyś faktycznie przyjdziemy na nogach do św. Franciszka – było samo w sobie tak nierealne, że chyba nawet bardziej niż to drugie – że przyjdziemy do Papieża Franciszka:) Jeszcze w domu, kiedy szykowałam mapy – moment, kiedy dotarłam do Asyżu był tym przełomowym; tym, który tak naprawdę mnie dopiero zmotywował. Zwłaszcza, że kolejne dni zdawały się już być tylko formalnością.

No i stało się – dotarłyśmy do Franciszka. Dzień tak niesamowity, że właściwie do dziś nie umiem o nim spokojnie myśleć. Kolejne ogromne marzenie spełnione – i ogromny przełom dla mnie. Angela już to wszystko idealnie opisała. Jedna rzecz warta zapamiętania, od owego „przypadkiem” spotkanego ojca franciszkanina: w bazylice na jednej ścianie namalowana jest Maryja z Dzieciątkiem, a po jej dwóch stronach – św. Franciszek i św. Jan Ewangelista (jak niżej – ukradzione z Wikipedii).

Pietro_Lorenzetti_-_Madonna_with_St_Francis_and_St_John_the_Evangelist_-_WGA13519

Wolna interpretacja zakłada, że Jezus pyta swoją Mamę, któremu ma pobłogosławić – ona wskazuje na Franciszka (jako tego, który wierniej naśladuje cnoty prawdziwej Miłości). Nie wnikam, różnie bywa, jednym bliżej do Jana, innym do Franciszka – ale morał z tego był taki: nikt nie może być świętym Franciszkiem, bo on był tylko jeden, wyjątkowy. Ale za to można jeszcze być świętą Angeliką, świętą Anią, albo świętą Pauliną! 🙂 I każdym/-ą innym/-ą świętym/-ą … (tu wstawić) – też można jeszcze być! Żyjemy – więc nic straconego, wystarczy trochę chęci i cała reszta Łaski! Taki naprawdę dobry morał!

I z tą puentą opuściłyśmy Asyż – a potem z tą puentą wracałyśmy do Polski – a teraz z tą puentą (mam nadzieję, codziennie) próbujemy wstawać rano 🙂 Cudowne życie!

Dzień 43, Gubbio – Pianello

(P.)

Budzik zadzwonił jak zwykle o 4:50, więc było jeszcze ciemno. Zanim zapaliłyśmy światło, spojrzałam przez okno – miasto było słabo oświetlone i tylko wysoko ponad nim, na wzgórzu widać było krzyż i bazylikę. A do tego – na niebie ogromne mnóstwo gwiazd! Jeszcze nigdy na tej drodze nie widziałam ich tyle! I wiedziałam, że zaczyna się kolejny dobry dzień!

20150820_070716IMG_0755

Cały dzień był trochę, jak niedziela (i bynajmniej, nie była to niedziela); niedługi, spokojny, pełen pięknych widoków i ogromnych jeżyn przy drogach. Po zejściu z krajowej, nasza trasa prowadziła wąskimi drogami przez wioski na wzgórzach. Bardzo przypominało nam to drogę do Santiago – piękny widok, ścieżki góra-dół, cisza i pustka.

CAM01308

Jakoś po ósmej zamarzyła się nam kawa; nie było większych miast – więc też trudno było o kawiarnie. A wszystkie bary otwierały się najwcześniej o 10:00. Więc usiadłyśmy przy jednym z takich zamkniętych barów (na drzwiach nie było napisane, od której jest czynny, ale ładny trawnik do siedzenia tam był) i któraś rzuciła sobie „Boże, dziękujemy, że zechcesz nam otworzyć o 9:00 na poranną kawkę”; dodałyśmy „Amen” i zaczęłyśmy jeść te nasze smutne parówki. Oczywiście – nietrudno zgadnąć, że punktualnie o 9:00 przyjechała pani i otworzyła drzwi, zapraszając nas do środka! Szczerze mówiąc, byłyśmy zdziwione tylko przez moment – potem do nas dotarło, że przecież już powinnyśmy wiedzieć, jak to bywa z Panem Bogiem i Jego żartami:)

CAM01310

Pianello też było tylko małym miasteczkiem – plebania była zamknięta, ale starsza pani przy sklepie wyjaśniła, że ksiądz będzie, tylko musimy na niego poczekać. Więc czekałyśmy ponad godzinę, zanim faktycznie się pojawił. Najpierw spojrzał na nas trochę surowo – ale jak zaczęłam te nasze 4 zdania po włosku (które dotąd zawsze załatwiały nam nocleg) – uśmiechnął się, opowiedział nam, że był kiedyś w Polsce, a potem przyniósł klucze do salki. Ogólnie, salka była dość biedna i brudna, podobnie jak łazienka – ale dla nas była kolejnym błogosławieństwem! Jakby tego było mało, ksiądz zawołał mnie na plebanię – i powiedział, że dziś będziemy jeść owoce. Dostałyśmy skrzynkę wielkich brzoskwiń! Szczerze mówiąc, na drugi dzień rano miałyśmy już problem, żeby je wszystkie zjeść, albo zmieścić w plecakach:) Tak nam właśnie Bóg dał kolejny cudowny dzień.

CAM01312

A wieczorem, kiedy my już kładłyśmy się spać (no tak.. nie był to późny wieczór, może jakoś 21:00) – z kościoła rozległ się śpiew. Jakaś wspólnota miała chyba adorację – a my mogłyśmy zasypiać z echem włoskiego uwielbienia.

IMG_0752

Dzień 42, Cantiano – Gubbio

(A.)

Poranek, w którym po raz pierwszy nie musiałyśmy zmagać się z budzikiem tylko we dwie. Kiedy nastał czas na wstawanie i usłyszałyśmy zaspane pytanie Ani „Ej co Wy robicie?” już wiedziałyśmy, że to będzie dobry i pełen radości dzień! Mimo, że w nocy padało, liczyłyśmy na to, że rano będzie pogodnie. Niestety tuż przed naszym wyjściem, znów zaczęło padać, ale dzięki temu miałyśmy chwilę na przeczytanie Ewangelii na ten dzień. A co w niej było – polecam zajrzeć  Mt 20, 1-16 (KLIK). Na dobry początek dla Ani. Pan Bóg lubi zaskakiwać.

IMG_0744

Gór ciąg dalszy. Ledwo zaczęłyśmy górską wędrówkę, a deszcz znów powrócił i trzeba było wskoczyć w peleryny. Nie obyło się też bez przygód. Mijałyśmy stado owiec. Pies, który je pilnował zaczął na nas warczeć i biegł wzdłuż ogrodzenia. Wszystko było pod kontrolą do momentu, aż ogrodzenie się skończyło i mógł on swobodnie wybiec i nas pogryźć. Naprawdę nie wyglądał na „miłego”. Paulina szła z przodu, a my na moment zamarłyśmy. Zwłaszcza ja, która panicznie boję się psów. Ale dzięki temu Ania mogła zrobić gest miłosierdzia – zaczekała na mnie z wyciągniętą ręką.. Pies jeszcze przez chwilę poszczekał i odszedł. Stresik był niesamowity. Ale to jeszcze nie koniec obcowania z dziką zwierzyną. Okazało się, że za moment trzeba było się przedrzeć przez stado koni. My byłyśmy spanikowane, a one chyba jeszcze bardziej na nasz widok, bo wszystkie zachowywały się, jakby oszalały. Na szczęście żaden na nas nie skoczył i po chwili mogłyśmy się już z tego śmiać.

Deszcz nie ustępował, więc standardowo pragnęłyśmy znaleźć się w kawiarni. Perspektywa była bardzo słaba, bo nie przechodziłyśmy przez żadne miasteczka. Ale po cichu wierzyłyśmy, że stanie się cud. I tutaj kolejny raz Pan Bóg dał nam wspaniały prezent na odludziu. Poniżej dowód. Jakieś takie śmieszne zdjęcie, ale jedyne wspólne, więc niech będzie.

20150819_091207

W Gubbio było kilka kościołów. Postanowiłyśmy pójść do pierwszego spotkanego po drodze. Okazało się, że jest tam prowadzony Dom Pielgrzyma, w którym noclegi są płatne. Do tej pory udawało nam się zawsze nocować za darmo, więc i tym razem nie mogło być inaczej – pozwolono nam spać na podłodze. A w momencie jak już miałyśmy dach nad głową znów zaczęło mocno padać i rozpętała się wichura. Ale wtedy byłyśmy już bezpieczne:)

Dzień 41, Acqualagna – Cantiano

(P.)

Początek zupełnie nowego i właściwie ostatniego etapu drogi. Ostatniego – bo pojawiły się już tablice i znaki z liczbową odległością do Rzymu; dwójka z przodu – i perspektywa 8 lub 9 dni drogi (wtedy jeszcze nie było ostatecznego planu). Natomiast nowego – bo tego dnia po raz ostatni szłyśmy w naszym pierwotnym składzie; po 41 dniach spaceru w duecie, dołączyła do nas Ania M. – taki Boży i w ogóle życiowy szaleniec, najbardziej odpowiedni człowiek na tą trasę:)

IMG_0733

IMG_0743

Pora na wyjaśnienia, kim właściwie Ania M. jest. A to długa historia i tak samo zresztą zaskakująca, jak wszystko, co nas ostatnimi czasy spotyka. Na początku 2014 r., jakoś przy okazji ferii zimowych, zaczęłam tak poważniej marzyć o drodze do Santiago. Z Angeliką znałyśmy się od jakiegoś miesiąca i nie było jeszcze planów o wspólnym pielgrzymowaniu. Więc wykorzystałam Internety (forum dla zapaleńców szlaku św. Jakuba) – szukałam kogoś, kto wybierał się na szlak camino del Norte, leciał z Krakowa, albo gdzieś z południa Polski i nie wcześniej, niż 15 lipca (bo sesja). Odezwało się kilka osób – ktoś szedł na trasę francuską, ktoś leciał z Gdańska, ktoś leciał 10 lipca. Ale między nimi wszystkimi odezwała się też Ania M. – planowała iść ze znajomą znajomej, wylatywała dokładnie 15 lipca – i z Krakowa:) I nie miała wielkich oporów, żebym dołączyła. Więc już wieczorem miałam zarezerwowany bilet na ten sam lot, a kolejnego dnia obudziłam się nie wierząc, że to faktycznie się dzieje. Przed wakacjami spotkałyśmy się 2 razy na kawkę, w międzyczasie tak się sprawy potoczyły, że Angelika też zarezerwowała bilet; dołączył Krzysiek i była nas piątka. Pierwotny plan zakładał, że rozdzielimy się na trasie – bo Ania miała już kupiony bilet powrotny i więcej czasu, niż my – nie musiała więc iść tak szybko. Gdybyśmy się rozdzieliły, to pewnie znajomość skończyłaby się na wymianie maili po powrocie – „dotarliśmy” – „my też” – „dzięki i powodzenia w życiu”. Ale jednak – tak to Pan Bóg sprytnie zaplanował, że Ania jednak zechciała iść szybko – i cały szlak przeszliśmy razem. I tak się właśnie zaczęła znajomość, która 18 sierpnia 2015 doprowadziła do naszego spotkania w Cantiano.

Cantiano, to właściwie malutkie miasteczko – Ania nocowała w Perugii, a potem dojechała do nas, nie bez przygód i Bożej pomocy zresztą. Ostatni etap drogi przejechała dzięki pomocy pana, który zabrał ją autostopem, kiedy jedyny autobus do Cantiano po prostu uciekł. Pan mówił po włosku, ale oczywiście nie było to żadną większą przeszkodą – jak zwykle we Włoszech. Ania dowiedziała się od niego, że „jej koleżanki już są w Cantiano” (nie miał pojęcia, kim jesteśmy my, ale zadzwonił z samochodu do znajomego i okazało się, że dwie nowe osoby w mieście, to za dużo, żeby pozostać niezauważonym wśród mieszkańców – już o nas wiedzieli) 🙂 Zresztą, kiedy umówiłyśmy się w rynku, a okazało się, że niekoniecznie wiemy, który placyk, to rynek – i trafiłyśmy na dwa różne, wszyscy siedzący przy kawiarniach ludzie pokazywali nam coś i mówili do nas – a potem zrozumiałyśmy, że pokazywali, gdzie czeka na nas Ania:)

Niesamowite popołudnie – kawka w małej spokojnej kawiarni, polskie kabanosy (tak o nas zadbała!) i nieskończona liczba nieprawdopodobnych historii – o naszej drodze, o Ani włóczeniu po Bałkanach – i przede wszystkim o cudownej opiece, wielkości i nieskończoności łaski Pana Boga. Poza faktem, że Ania wyglądała perfekcyjnie, miała lśniąco białe ubrania i czysty plecak (a my – już niekoniecznie) – miało się wrażenie, że szłyśmy jedną drogą – i tylko każda na swój sposób doświadczała na niej Pana Boga i tej Jego radości.

To niżej, to zdjęcia z 2014, z drogi do Santiago – i to jest właśnie Ania M. 🙂 Mam nadzieję, że będzie mi wybaczone wykorzystanie wizerunku.

IMG_6713

DSC09619DSC09560

Od rana planowałyśmy z Angeliką wspólnie się pomodlić na różańcu – ale jakoś zabrakło czasu i okazji, bo ciągle szłyśmy poboczem bez chodnika. Wieczorem, kiedy poszłyśmy już w Cantiano szukać księdza – okazało się, że jest w kościele i że właśnie zaczyna się różaniec. Ksiądz spytał, czy możemy zostać i obiecał, że potem się nami zajmie. Więc zostałyśmy – z największą przyjemnością! A po modlitwie zabrał nas do oratorium dla młodzieży, opowiedział coś po włosku i zaprowadził nas do pokoju – a tam… trzy łóżka! 🙂 Tak Anię Pan Bóg przywitał na szlaku! Naprawdę, nigdy wcześniej nie miałyśmy pokoju z nadmiarowym łóżkiem! A od tej pory – już nigdy nie było noclegu, w którym zabrakłoby miejsca dla trzeciej 🙂

I dlatego właśnie byłyśmy pewne, że jeszcze dużo dobrego nas czeka na tym ostatnim etapie. Poza tym, od kolejnego dnia moje mapy zaczęły już naprawdę zawodzić – ale to nic, bo Ania przyjechała z nawigacją:) I od tej pory bardzo często ratowała nas przed totalnym pobłądzeniem. Spadła nam z Nieba – a Niebo jeszcze mocniej sprzyjało tej drodze. Błogosławieństwa zaczęły nam spływać potrójnie! 🙂

IMG_9969